“Czy Polska stanie się drugimi Niemcami?” a dokładniej: kiedy to się stanie, kiedy to może się stać? – zastanawia się Maciej BUKOWSKI, ekonomista, prezes think tanku WiseEuropa, współautor wielu najważniejszych polskich dokumentów strategicznych (m.in. „Plan Hausnera”, „Polska 2030 – wyzwania rozwojowe”, „Długookresowa Strategia Rozwoju Kraju. Polska 2030. Trzecia Fala Nowoczesności”).
Czy Polska stanie się drugimi Niemcami?
W ostatnich kilku latach wśród polskich ekonomistów nastała moda na celebrowanie sukcesów gospodarczych „trzydziestolecia wolności”. Są po temu powody – od 1990 roku PKB per capita zwiększył się trzy i pół krotnie, w podobnym stopniu wzrosły wynagrodzenia, bezrobocie spadło w pobliże trzech procent, zatrudnienie jest bezprecedensowo wysokie, a stan infrastruktury transportowej, telekomunikacyjnej czy środowiskowej nieporównalny z początkiem transformacji. Znacząco poprawiły się także wskaźniki dobrobytowe: długość życia wzrosła o osiem lat, udział osób z wyższym wykształceniem w dorosłej populacji niemal potroił się, a standard prywatnych domów i mieszkań, ich powierzchnia i wyposażenie są najlepsze w historii. Dzięki tym osiągnięciom Polska stała się – po raz pierwszy od wielu stuleci – krajem imigracji netto, do którego więcej ludzi przyjeżdża, niż go opuszcza. Nawet największym sceptykom transformacji gospodarczej po roku 1989 trudno jest dziś negować te osiągnięcia, także dlatego, że – odmiennie niż jeszcze kilka lat temu – do sukcesów gospodarczych trzydziestolecia wolności zaczęły przyznawać się niemal wszystkie siły polityczne III RP, różniąc się między sobą co najwyżej oceną tego, które lata po roku 1989 najsilniej wpłynęły na obserwowaną poprawę. Nastrój optymizmu jest tak wysoki, że coraz więcej osób wypowiadających się publicznie na tematy gospodarcze zaczyna otwarcie deklarować, że Polska już dziś jest krajem rozwiniętym, a nawet zastanawiać się czy Polska dogoni Niemcy dopiero w połowie stulecia czy może wcześniej? Zamiarem tego tekstu jest wylanie nieco zimnej wody na te rozgrzane głowy, a także wskazanie, że nasz kraj może mieć nadzieję na dołączenie do grona najwyżej rozwiniętych państw świata najwcześniej za pół wieku, a być może dopiero pod koniec tego stulecia i to tylko pod warunkiem, że po drodze odrobimy wiele prac domowych, które przed nami odrobione zostały przez społeczeństwa państw, które dziś do państw rozwiniętych zaliczamy.
Czy rozwinięty to znaczy zamożny?
Na rozwój społeczno-gospodarczy przywykliśmy patrzeć poprzez pryzmat PKB per capita, jako wielkości najlepiej nadającej się do porównań międzynarodowych. Rozwiniętymi nazywamy więc zwykle te kraje, których poziom zamożności – wyrażony w parytecie siły nabywczej – jest nie więcej niż o 20%-30% niższy od poziomu zamożności największej, w pełni zróżnicowanej, gospodarki świata – Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Wedle tego kryterium za rozwinięte uznaje się więc zwykle większość państw Europy Zachodniej (poza Portugalią), ale i np. Arabię Saudyjską, Katar czy Zjednoczone Emiraty Arabskie. Ponieważ podobny poziom zamożności kraje środkowoeuropejskie osiągną prawdopodobnie około roku 2030 (Czechy), 2040 (Polska), 2050 (Rumunia) czy 2060 (Bułgaria), na uzyskanie statusu kraju rozwiniętego przyjdzie im poczekać jeszcze nawet kilka dekad. W pierwszym przybliżeniu podejście to wydaje się być w pełni uzasadnione, bowiem PKB per capita w parytecie siły nabywczej dobrze koreluje się z innymi zmiennymi odzwierciedlającymi różne aspekty dobrobytu: możliwościami konsumpcyjnymi jednostek, średnią oczekiwaną długością życia, liczbą lat życia w zdrowiu, czy stanem środowiska naturalnego. Zarazem dokonując porównań opartych tylko o ten wskaźnik często zapominamy, że korelacje te nie są w pełni doskonale, a bardziej zniuansowana, wielowymiarowa ocena pozwoliłaby nam lepiej zrozumieć co – poza wąsko rozumianym poziomem życia – wyróżnia kraje w pełni rozwinięte od innych państw świata. Pierwszą korektą jaką możemy dokonać jest zastąpienie parytetu siły nabywczej wielkością wyrażoną w kursach wymiany. Jest to o tyle uzasadnione, że wiele gospodarek wschodzących – w tym Polska – swoją konkurencyjność buduje w oparciu o relatywnie słaby kurs własnej waluty. Poprawia to tzw. terms of trade, a więc i konkurencyjność eksportu, zachęcając międzynarodowe korporacje zainteresowane produkcją na rzecz gospodarki globalnej, do inwestowania na ich terytorium, co znacząco ułatwia industrializację. Z drugiej strony słaba waluta krajowa w sposób automatyczny obniża możliwości nabywcze gospodarstw domowych w takim uprzemysławiającym się kraju głównie w zakresie dóbr podlegających wymianie międzynarodowej np. produktów przemysłowych czy turystyki zagranicznej. Niższa jest także międzynarodowa wycena majątku krajowego zgromadzonego np. w formie nieruchomości czy udziałów w przedsiębiorstwach lokalnych. Co prawda w rosnącej gospodarce – takiej jak Polska – kurs walutowy stopniowo się aprecjonuje, jednak jest to proces wolny, a zarazem gospodarczo ryzykowny. Część krajów „prawie rozwiniętych” np. Włochy, Grecja czy Portugalia napotkało bowiem na trudności z utrzymaniem swojej międzynarodowej konkurencyjności z chwilą gdy – po przyjęciu euro – ich waluty krajowe uległy gwałtownej aprecjacji. Jeśli jednak stopniowe wzmacnianie złotówki oraz walut innych państw środkowoeuropejskich będzie zachodziło powoli albo wejście do strefy euro nie zostanie dokonane przy zbyt mocnym kursie wymiany, można mieć nadzieję, że konwergencja realna wobec państw Europy Zachodniej nie ustanie z chwilą osiągnięcia zbliżonego PKB per capita liczonego w parytecie siły nabywczej. W takiej sytuacji w pełni zamożnym krajem Czechy stałyby się ok. roku 2050, Polska ok. roku 2060, Rumunia ok. roku 2070 a Bułgaria ok roku 2080, a więc dwadzieścia lat później niż w ujęciu parytetowym. Nadal jednak sam ten fakt nie gwarantowałby im uzyskania statusu kraju w pełni rozwiniętego. Dlaczego?
Rozwinięty jako dający możliwości rozwoju
Wysoki poziom zamożności to nie wszystko. Jeśli przyjrzymy się dzisiejszym krajom rozwiniętym bez trudu zobaczymy, że tym co je odróżnia od innych państw świata są także możliwości jakie stwarzają swoim obywatelom. To w krajach rozwiniętych założono i rozwinięto najbardziej znane międzynarodowe korporacje (Amazon, Volkswagen, Sony itp.) i organizacje pozarządowe (Greenpeace, Amnesty International, Lekarze Bez Granic itp.). Także z krajów rozwiniętych rekrutuje się większość odnoszących globalne sukcesy naukowców, gwiazd popkultury, artystów, architektów, biznesmenów a nawet sportowców i zwycięzców międzynarodowych, licealnych olimpiad przedmiotowych. Innymi słowy tylko kraje rozwinięte osiągnęły poziom rozwoju umożliwiający własnym obywatelom nie tylko na cieszenie się owocami dobrobytu materialnego ale i na pełne realizowanie własnych ambicji życiowych na w zasadzie dowolnym polu, które stworzyła ludzka wyobraźnia. Tylko po części ten stan rzeczy jest pochodną ich zamożności. Duże znaczenie ma bowiem także kształt organizacyjno-instytucjonalnego ładu jakiemu podlegamy już od wczesnego dzieciństwa. Co prawda młody Amerykanin, Brytyjczyk, Szwed, Czech, Polak i Rumun mogą w równym stopniu marzyć o karierze naukowej na Harvardzie, stworzeniu globalnego giganta komputerowego, czy projektowaniu najwyższych budynków świata, ale realne szanse na to trzech pierwszych będą wyraźnie większe niż trzech ostatnich. Zróżnicowanie to ma swoje źródło zarówno w edukacji szkolnej jak i ich bezpośrednim (rodzina, koledzy) i pośrednim (przekazy medialne) otoczeniu. W wyniku oddziaływania tych czynników w młodych ludziach pochodzących z krajów rozwiniętych z większym prawdopodobieństwem zakorzenią się kompetencje (językowe, społeczne, przedmiotowe), perspektywa myślenia (układ referencyjny, pewność siebie) oraz metody działania, przydatne w środowisku globalnym. Ze swoistym miękkim szklanym sufitem zetkną się oni także na rynku pracy, konfrontując się z realnymi możliwościami kariery jakie otworzą przed nimi przedsiębiorstwa i instytucje publiczne pragnące ich zatrudnić. W krajach rozwiniętych pula stanowisk oferujących globalne ścieżki kariery będzie większa niż w krajach równie zamożnych ale jednak nadal do statusu kraju rozwiniętego aspirujących. Nieco inne firmy, urzędy, przyzwyczajenia kadry managerskiej oraz kierunki dystrybucji środków przez państwo, mogą bowiem mimowolnie zawęzić lub poszerzyć pole wyboru przed jakim stają osoby właśnie rozpoczynające pracę. Historia gospodarcza ostatnich dwustu lat sugeruje, że ukształtowanie zespołu instytucji: od systemu szkolnego, przez urzędy i firmy po świat nauki w sposób umożliwiający włączenie się wielu osobom w główny nurt światowej nauki, gospodarki, kultury na warunkach podobnych do czołówki państw rozwiniętych zajmuje od 70 do 100 lat. Taką drogę przebyła Japonia od rewolucji Meji po gospodarczą prosperity lat 80. XX wieku, Włochy od zjednoczenia po szczyt rozwoju w roku 1990, czy państwa Skandynawskie od połowy XIX stulecia po połowę XX wieku. Patrząc z tej perspektywy Polska ma realną szansę zostać „drugimi Niemcami” nie wcześniej niż w latach 2070-2090 – tyle czasu będzie bowiem zapewne potrzebować by dorobić się jednego czy dwóch uniwersytetów mieszczących się w ścisłej światowej czołówce, jednej lub dwóch globalnych firm rodzimych, czy myślącej nielokalnie administracji i klasy politycznej.
Rozwinięty jako sprawczy
Kraj w pełni rozwinięty to nie tylko kraj zamożny i kraj dający swoim obywatelom globalne możliwości działania, ale i kraj, który sam – jako jednostka polityczna – takie działania skutecznie prowadzi. To w krajach rozwiniętych (USA, Niemczech, Wielkiej Brytanii) powstały szczepionki, w których pokłada się nadzieję na opanowanie pandemii COVID-19. To kraje rozwinięte (USA i UE) wiodą prym w eksploracji kosmosu, wysyłając zdecydowaną większość misji międzyplanetarnych czy zakładając najbardziej nowoczesne obserwatoria na Ziemi i w przestrzeni kosmicznej. To w krajach rozwiniętych definiowane są międzynarodowe standardy regulacyjne dot. środowiska naturalnego (np. Porozumienie Paryskie), elektroniki (np. IPC), ochrony własności intelektualnej (np. ACTA), czy świata finansów (instytucje Bretton Woods, system SWIFT). Wreszcie to kraje rozwinięte finansują – z kieszeni publicznej i prywatnej – zdecydowaną większość międzynarodowej pomocy rozwojowej, definiując zarówno jej kierunki jak i dziedzinowe priorytety. Innymi słowy tylko kraje w pełni rozwinięte mają realną sprawczość na polu międzynarodowym, determinowaną w równym stopniu przez ich zamożność co wewnętrzną sprawność organizacyjną. Ta sprawczość jest oczywiście zróżnicowana, bowiem jedne z nich dysponują kilkoma (Dania), inne kilkudziesięcioma (Niemcy) a inne kilkuset (USA) milionami obywateli, jednak dzięki krajowej specjalizacji nałożonej na międzynarodowe współdziałanie poprzez takie organizmy jak Unia Europejska czy G20, mniejsze państwa rozwinięte znalazły sposób na poszerzenie własnej międzynarodowej sprawczości kosztem gigantów – tak tych rozwiniętych (USA) jak i rozwijających się (Chiny, Rosja, Indie). Trzeźwy obserwator bez trudu zauważy, że w chwili obecnej, realna pozycja międzynarodowa państw środkowoeuropejskich – w tym Polski – jest dużo niższa nie tylko od Niemiec, Francji, czy Wielkiej Brytanii, ale i Holandii, Szwecji czy Austrii. Powodem nie są różnice w zamożności – nominalny PKB Polski jest już bowiem większy lub porównywalny z PKB Austrii i Szwecji i niewiele mniejszy od PKB Holandii – ale różnice w nakładach i priorytetach polityki krajowej. Znacznie mniej zasobów pieniężnych i ludzkich alokujemy bowiem na sfery kluczowe dla budowy pozycji międzynarodowej kraju: uniwersytety, pomoc międzynarodową, lokalne think tanki, profesjonalną służbę dyplomatyczną i globalnie zorientowaną administrację centralną. A gdy alokujemy, robimy to gorzej. Nie przypadkiem w międzynarodowych rankingach konkurencyjności sprawność sektora publicznego odróżnia nas in minus od państw rozwiniętych znacznie silniej niż jakikolwiek inny wskaźnik społeczno-gospodarczy, a w rankingach innowacyjności i naukowej produktywności nie konwergujemy do państw tzw. Zachodu tak szybko, jak w rankingach gospodarczych. Przebudowa żadnej z wymienionych sfer (oraz innych takich jak armia), wedle najlepszych wzorców światowych jeszcze się nie zaczęła. Co więcej, nawet jeśli się rozpocznie, osiągnięcie poziomu światowej doskonałości zajmie przynajmniej kilkadziesiąt lat. Z tego powodu trudno jest dziś zakładać, żeby Polska – jako organizm polityczny – zmieniła znacząco swój status międzynarodowy w ciągu najbliższego półwiecza. Dlatego także w tym wypadku status państwa rozwiniętego osiągniemy nie wcześniej niż w latach 2070-2090, co może nie jest konkluzją miłą naszym sercom, ale – w moim przekonaniu – realistyczną.
Zamiast podsumowania
Czy więc Polska stanie się nowymi Niemcami? Być może, ale nieprędko. Najwcześniej może się to stać ok. roku 2070 do kiedy mamy szansę nie tylko osiągnąć nominalny poziom zamożności krajów rozwiniętych, ale i – przy odrobinie szczęścia – przebudować nasz kraj od strony instytucjonalnej i organizacyjnej w sposób dający polskim obywatelom oraz samemu państwa realne możliwości działania w skali globalnej. Wymagać to będzie jednak od nas, byśmy nie zmarnowali najbliższego trzydziestolecia, w podobny sposób jak nie zmarnowaliśmy minionego, implementując w tym czasie szereg reform, naruszających wygodne ale narodowo suboptymalne status quo tym razem przede wszystkim elit: uniwersyteckich (by nauka stała się globalna a nie lokalna), urzędniczych (by ministerstwa zaczęły realnie kształtować legislację europejską a nie tylko – lepiej lub gorzej – implementować ją w kraju), biznesowych (sposoby działania wielu firm wyniesione z okresu transformacji nie przystają bowiem do przyszłości) politycznych (by te odnalazły się w świecie, w którym prosta orientacja na zachodni multilateralizm nie wystarcza by realizować interesy kraju). To zadanie całkowicie wykraczające poza przyzwyczajenia okresu transformacji i siatki pojęciowe większości naszej elity, niezależnie od miejsca jakie zajmuje ona obecnie w Parlamencie, jakie tygodniki prenumeruje i do jakich wartości się otwarcie przyznaje. Dlatego jest ono bardzo trudne i może wymagać nawet kilku pokoleń managerów, urzędników, naukowców i polityków nim zostanie w pełni zrealizowane. Kto wie, może drugimi Niemcami staniemy się dopiero w XXII wieku? To zależy tylko od nas samych.
Autor wywiadu: Agaton Koziński, zastępca red. naczelnego „Wszystko Co Najważniejsze”
Źródło: wszystkoconajwazniejsze.pl