Euro jak fatamorgana
* artykuł ukazał się w tygodniku Bloomberg Businessweek Polska numer 25.02 z dnia 25.02.2013. Oryginalny tekst czytaj tutaj
Krzysztof Blusz i Paweł Świeboda
Euro, niegdyś symbol politycznych aspiracji przywódców Unii Europejskiej, staje się dziś znakiem projektu, który ma odnowić globalną pozycję wspólnoty. Nie chodzi już o pokój ani o dobrobyt, tradycyjnie przywoływane uzasadnienia projektu europejskiego. Gra, do której sposobi się eurostrefa, toczy się o władzę, lub precyzyjniej o to, co politolodzy nazywają „potęgą” państw: połączenie siły gospodarczej i militarnej oraz atrakcyjności cywilizacyjnej, które właściwie wykorzystane pozwalają skutecznie wpływać na rozwój wydarzeń.
Podstawowe znaczenie ma dziś pytanie, czy Polska chce grać w europejskiej lidze globalistów, czy woli szukać szczęścia na peryferiach. Dwie strategie i dwie odmienne nagrody: koszulka reprezentacji naszej części świata w globalnej rozgrywce lub pozycja regionalnego lidera krajów na wiecznym dorobku.
Swą ułomność dotychczasowa debata o polskim członkostwie w strefie euro zawdzięcza zarówno koalicji, jak i opozycji. Tej pierwszej zabrakło politycznej odwagi nie tylko do właściwego postawienia pytania o euro, ale i do zasadniczej zmiany orientacji polityki fiskalnej otwierającej drogę do członkostwa.
Chociaż rząd uważa, że należymy do klubu odpowiedzialnych państw europejskiej północy, nie znajduje to pełnego potwierdzenia w statystykach. Pod względem wysokości deficytu budżetowego tradycyjnie bliżej nam do Francji niż do Niemiec. Dopóki nie trzeba przystępować do strefy euro, możemy żyć w iluzji, że jest inaczej, i szerzyć propagandę sukcesu, zarządzając percepcją rynków lub ignorować głosy domagające się koniecznych reform.
Zadania nie ułatwia opozycja, wskrzeszając zamierzchłe boje o suwerenność i budując swoją argumentację na niepokojach związanych ze zmieniającym się światem. Tu megalomania tradycyjnie miesza się z postkolonialnym kompleksem niższości. Przekonaniu, że poradzimy sobie lepiej bez wspólnej waluty, skoro radzi sobie Wielka Brytania i Szwecja, towarzyszy lęk, czy aby ktoś nie skorzysta z naszej słabości. Jedni mówią: w euro nic dobrego nas nie spotka, to klub bankrutów. Inni: nie strzelajmy sobie samobójczego gola, zastępy niemieckich i francuskich firm tylko czekają, aż zwiążemy sobie ręce wspólną walutą. Dyskusję z opozycją utrudnia słabość formułowanych przez nią strategii rozwojowych dla Polski. Trudno bowiem uznać niedookreślone politycznie i ekonomicznie wizje przyszłości Polski jako osadzonej w regionie środkowej i wschodniej „potęgi” Europy za istotną alternatywę dla projektu eurostrefy.
Ekonomiczną dyskusję o wspólnej walucie trzeba nadal prowadzić, ale nie można jej sprowadzać do buchalterii: czy nieco bardziej nam się opłaca przystępować, czy nie przystępować. Skandynawscy ekonomiści są zgodni – nie sposób jest udowodnić, że Szwecja więcej zyskała na tym, że jest poza strefą euro, ani tego, że Finlandia na tym, że jest w środku. Najbardziej liczy się to, jakie dany kraj wyciąga wnioski z lekcji przeszłości i jaką politykę gospodarczą prowadzi. Finlandia miała swoją finansową traumę związaną ze skokową dewaluacją fińskiej marki. Dlatego Finowie doceniają, że są w stabilniejszej pod tym względem strefie euro. Nasza pamięć jest krótka, a turbulencje lat 90. utożsamiamy wyłącznie z błędami minionego systemu.
Rację mają ci, którzy mówią o niezbędnym „naddatku” reform, poza spełnieniem formalnych kryteriów otwierających Polsce drogę do eurostrefy. Autentyczne są obawy, które słychać w wypowiedziach szefa Narodowego Banku Polskiego oraz niektórych ekonomistów, o to, jak Polska obroni się przed nierównowagami na rynku, z którymi możemy mieć do czynienia po przystąpieniu do strefy euro. Musimy mieć gwarancję, że uda nam się obronić przed powtórzeniem błędów europejskiego Południa, gdzie niskie stopy procentowe spowodowały napływ kapitału na cele nieproduktywne, budując bańki, zwłaszcza na rynku nieruchomości.
Jeżeli ktoś mówi: poczekajmy, zobaczmy, co się w strefie euro wydarzy, nie ma racji. Wiadomo już wystarczająco wiele.
W sensie konstrukcyjnym: spotkanie ze ścianą finansowej niemożności w latach kryzysu dobrze euro zrobiło, choć cała strefa płaci za to ogromną cenę. Wszystko, co w strefie zmieniono w ostatnich latach, służy wzmocnieniu bezpieczeństwa. Po to są pakty fiskalne, dwupaki, sześciopaki i inne rozwiązania. Piewcy narodowej suwerenności w Polsce nie życzą sobie, aby ktokolwiek zaglądał im do budżetowych tabelek. Jednak nie sposób zaprzeczyć, że te działania służą utrwaleniu zasady fiskalnej odpowiedzialności i stabilności. Polska jest w tej korzystnej sytuacji, że nie musiała podejmować ryzyka związanego z członkostwem w strefie euro w czasach finansowych turbulencji. Nie musi także przyjmować drakońskiej terapii schładzającej gospodarkę. Możemy za to skorzystać z tego, co strefa euro stworzyła dla siebie na przyszłość – ram fiskalnego i finansowego bezpieczeństwa. Racjonalności przyszłych elit politycznych nie powinniśmy uznawać za oczywistą.
Mamy także od ubiegłego roku projekt „prawdziwej” unii gospodarczej i walutowej, jak o niej mówi szef Rady Europejskiej Herman van Rompuy. Są cztery filary, nad którymi trwają prace, od unii bankowej po ściślejszą integrację rynku i egzekwowanie reform strukturalnych. Jest hipokryzją lub polityczną niefrasobliwością twierdzenie, że to wszystko zasłona dymna, a tak naprawdę nic jeszcze nie wiadomo. Karty są na stole.
W ciągu najbliższych lat w Europie rozwierać będą się nożyce pomiędzy coraz bardziej zintegrowaną strefą euro – z jednej strony – oraz romansującą z wizją wyjścia z UE Wielką Brytanią z drugiej. Projekt repatriacji kompetencji uruchomiony przez Davida Camerona trzeba traktować poważnie. W Polsce będzie bardzo wielu zapatrzonych w brytyjskiego premiera. Dla części opozycji już sam fakt, że Cameron „postawił się” Europie jest przyczynkiem do jego chwały.
W Polsce stoimy więc przed ryzykiem ostatecznej polaryzacji w sprawie euro. Być może taktykom koalicji i opozycji byłoby to na rękę. Jednak gdy raz do tej rzeki wejdziemy, nie będzie z niej wyjścia. Latami będzie się za nami wlókł spór o to, czy Europa to nasz projekt, czy ciało obce. Póki jeszcze słowa negacji w sprawie euro nie padły, za wszelką cenę trzeba ratować resztki politycznego porozumienia. Sprawa przynależności do strefy euro nie może być „prywatyzowana” przez partie polityczne, stając się zakładnikiem wyborów. To sprawa strategicznie zbyt ważna, wymagająca ponadpartyjnego konsensu. Porażka lub wygrana w wyborach nie może odbierać Polakom szansy na dokonanie przemyślanego wyboru cywilizacyjnego.
Nie oznacza to, że można nic nie robić. Przeciwnie – Polska powinna działać na rzecz wzmocnienia euro, a stając się de facto członkiem stowarzyszonym, brać aktywny udział w dyskusjach o jej przyszłości. W kraju musi przygotowywać się do spełnienia kryteriów akcesji i jednocześnie prowadzić ponadpartyjną debatę i poważną kampanię informacyjną o tym, czym strefa euro się dzisiaj staje.
Po wyborach w 2015 roku możliwe będą dwa scenariusze. W jednym – partie proeuropejskie zdobywają większość dwóch trzecich w parlamencie, umożliwiającą zmianę konstytucji. Podejmują próbę przekonania opozycji do swoich racji i wynegocjowania „paktu o nieagresji” w sprawie euro. Projekt rusza z miejsca. W drugim, gdy większości dwóch trzecich nie będzie, jedynym rozwiązaniem stanie się albo odłożenie sprawy na święte nigdy, albo podjęcie rękawicy rzuconej przez Jarosława Kaczyńskiego i zorganizowanie narodowego referendum. Warto zacząć przyzwyczajać się do tej myśli.
Dzisiejszą pozycję Polski w Europie jeden z naszych głównych dyplomatów nazwał niedawno „permanentnym prowizorium”. Trzymamy nogę w drzwiach, próbujemy mieć wpływ na bieg spraw w Europie, ale śmiałości, żeby wejść do środka już nie. W czasach kryzysu można w ten sposób przez pewien czas manewrować, próbując udawać jednocześnie europejskiego prymusa. Ale każdy kryzys kiedyś się kończy. Gdy strefa euro stanie na nogi, przestrzeń dla polskiego prowizorium się skończy.
Obietnica nie jest planem. Nie ma sobie co mydlić oczu. Polacy zasługują na więcej, niż oferują nam dziś politycy. W sprawie euro trzeba przestać ścibolić.