Ameryka Łacińska bez Chaveza
Paweł Zerka
Komentarz
Po śmierci Hugo Chaveza w nowej sytuacji znalazła się cała Ameryka Łacińska: region, w którym dopiero niedawno odkryto istnienie trzeciej drogi społeczno-gospodarczej, pomiędzy „znienawidzonym” neoliberalizmem a lewicowym populizmem, i gdzie jedynym państwem zdolnym odgrywać rolę przywódcy niezmiennie pozostaje Brazylia.
Trudne dziedzictwo
Poza granicami Wenezueli Hugo Chavez był zwykle przedstawiany albo jako zbawca, albo jako „szaleniec”. Budził skrajne reakcje i mało kogo pozostawiał obojętnym. Owszem, w czasach jego czternastoletniej prezydentury miliony Wenezuelczyków po raz pierwszy poczuły się obywatelami, a polityka społeczna przyczyniła się do zmniejszenia społecznych nierówności i wydobycia z biedy rzeszy wykluczonych. Niemniej, uprawiane przez Chaveza rozdawnictwo doprowadziło krajową gospodarkę na skraj upadku. Doszło do tego mimo wyjątkowo sprzyjających okoliczności, w jakich znalazła się w tym czasie Wenezuela, korzystając ze zwyżki cen ropy naftowej na międzynarodowych rynkach. Jej ceny wzrosły z 10$ w 1999 do 145$ w 2008 i do dziś utrzymują się na wysokim poziomie około 100$ za baryłkę. Chavez pozostawił po sobie spolaryzowane społeczeństwo, nieefektywną gospodarkę państwową, wyniszczony sektor prywatny, rozszalałą przestępczość na ulicach Caracas i ustrój będący karykaturą demokracji (ostatni raport Freedom House uznaje Wenezuelę za kraj tylko częściowo wolny, mający wiele cech systemu autorytarnego).
Nie sposób zrozumieć fenomenu Chaveza nie odwoławszy się do dwudziestowiecznej historii Wenezueli. Trudno odmówić mu tego, że w końcu postawił w centrum polityki tych „wykluczonych”, których wcześniejsze, silnie elitystyczne rządy w Caracas bezpardonowo ignorowały. To najjaśniejsza część dziedzictwa, które pozostawia po sobie nie tylko w Wenezueli, ale i w całej Ameryce Łacińskiej. Niespodziewane dojście Chaveza do władzy w roku 1998, a w wielu przypadkach także jego finansowe i ideologiczne zaangażowanie w politykę regionalną, to ważne czynniki wyjaśniające, choćby częściowo, analogiczne przemiany polityczne, do jakich doszło w kolejnych latach w Boliwii (2006), Ekwadorze (2006), Nikaragui (2007) czy Paragwaju (2008). Po Chavezie nie będzie już w Ameryce Łacińskiej łatwego powrotu do polityki elitystycznej, lekceważącej społeczne „doły”.
Fałszywa alternatywa
Można natomiast spierać się o to, jakimi środkami Chavez zwalczał ubóstwo i nierówności społeczne. Promowana przez niego „alternatywa boliwariańska”, zwana również „socjalizmem XXI wieku”, była w istocie eklektyczną mieszaniną etatyzmu i klientelizmu, opartą o lewicową ideologię o silnym zabarwieniu nacjonalistycznym. Chavez zarządzał jak chciał nadzwyczajnymi wpływami z eksportu ropy naftowej. Budował szkoły, szpitale i mieszkania dla najbiedniejszych klas społecznych, subsydiował zakup żywności i artykułów gospodarstwa domowego. Forsował społeczną transformację, ale w sposób niemożliwy do utrzymania w dłuższym okresie. Nie inwestował w przyszłe źródła wzrostu. Wręcz przeciwnie: wszedł w otwarty konflikt z sektorem prywatnym i udało mu się doprowadzić do niemal zupełnego zamarcia przedsiębiorczości. Swoim następcom pozostawia gospodarkę, która zależy od cen ropy na międzynarodowych rynkach i której wyjątkowo trudno będzie utrzymać powołane do życia instytucje państwa socjalnego. Zostawia społeczeństwo roszczeniowe o zatraconych umiejętnościach. Jego spuścizną jest także pseudo-demokracja, zniszczona zapędami autorytarnymi Chaveza i jego pogardą dla zasady wolności mediów. Chavistom, którzy zostają na posterunku, będzie wyjątkowo trudno zmierzyć się z ciemną stroną jego dziedzictwa.
Jak na ironię, kult jakim darzą Chaveza jego rodacy i regionalni sojusznicy może umocnić się, jeżeli Wenezuela po jego śmierci pogrąży się w gospodarczym i politycznym chaosie. To już nie on będzie za ten chaos odpowiadał przed społeczeństwem. Trudno natomiast wyobrazić sobie, aby promowany przez Chaveza model gospodarczy długo zachował swój powab w Ameryce Łacińskiej.
Dopóki Chavez żył, udawało mu się utrzymać latynoską politykę w fałszywej alternatywie pomiędzy skompromitowanym w tej części świata neoliberalizmem a „jedynym słusznym” modelem boliwariańskim wprowadzanym w Wenezueli. Jednak w międzyczasie, bez analogicznego szumu, inne kraje latynoskie wyznaczyły drogę trzecią, stawiając na reformy socjalne, ale wcale nie zrywając z wolnym rynkiem i demokracją. Co najciekawsze, doszło do tego zarówno pod rządami lewicy (w Brazylii i Peru), jak i prawicy (w Chile oraz, w ograniczonym stopniu, w Kolumbii). Śmierć Chaveza pozwala latynoskim społeczeństwom odejść od fałszywej dychotomii podtrzymywanej retoryką El Comandante.
Trzecia droga, częściej nazywana „modelem brazylijskim” (choć równie dobrze można by mówić o modelu chilijskim albo peruwiańskim), zyskuje popularność w regionie latynoskim, jawiąc się jako autentyczna alternatywa zarówno dla neoliberalizmu, jak i dla „socjalizmu XXI wieku” Chaveza. Odejście caudillo może w końcu pozwolić na trzeźwą ocenę tego ostatniego modelu. Tymczasem, to do doświadczeń Brazylii, a nie Wenezueli, odwołuje się rządzący Peru lewicowy prezydent Ollanta Humala. To Brazylią inspiruje się Henrique Capriles Radonski, kandydat opozycji w kwietniowych wyborach prezydenckich w Wenezueli. W regionie latynoskim powoli rośnie świadomość tego, że można osiągnąć te same postępy, co Wenezuela, ale przy zachowaniu gospodarki i demokracji w pełnym zdrowiu.
Inna sprawa, że sam model społeczno-gospodarczy Brazylii aż tak doskonały nie jest. Owszem, wprowadzane w tym kraju reformy socjalne generują przedsiębiorcze bodźce w społeczeństwie. Rząd daje ludziom nie tylko marchewkę, ale i wędkę. Ale wzrost gospodarczy opiera się jak dotąd głównie na odgórnej, etatystycznej modernizacji i protekcjonistycznej polityce handlowej. W tej postaci, model brazylijski zdaje się zbliżać do kresu swoich możliwości. Być może śmierć Chaveza i „bankructwo” jego modelu społeczno-gospodarczego pobudzi pozostałe państwa latynoskie, w tym Brazylię, do odważniejszego postawienia na prywatną przedsiębiorczość i otwarcia się na międzynarodową konkurencję?
Król jest nagi
Odejście Chaveza skłania do dyskusji nie tylko na temat modeli społeczno-gospodarczych, ale i globalnego zaangażowania Ameryki Łacińskiej. Wiele wskazuje na to, że 5 marca ostatecznie upadł mit Wenezueli jako regionalnego lidera.
Chavez, owszem, wyróżniał się wśród latynoskich przywódców aktywnością w obszarze polityki międzynarodowej. Był współtwórcą sieci antyimperialnej, choćby lista jego zagranicznych sojuszników (między innymi Iran, Libia, Białoruś, Rosja, Chiny, Zimbabwe) budziła postrach lub politowanie. W samym regionie latynoskim podejmował szereg inicjatyw integracyjnych. Najpierw stworzył sojusz ALBA, zrzeszający kraje podobne ideologicznie: Kubę, Boliwię, Ekwador, Nikaraguę. Powołał do życia system Petrocaribe służący dyplomacji paliwowej w regionie karaibskim. A na koniec prezydentury zaangażował się w tworzenie organizacji CELAC, skupiającej wszystkie kraje Zachodniej Półkuli, w tym Kubę, z wyjątkiem „imperialistów” z USA i Kanady.
Regionalne przywództwo Chaveza było jednak bardziej oparte na jego osobistej charyzmie i taniej ropie rozdawanej przyjaciołom, aniżeli na rzeczywistej potędze Wenezueli. Nawet jeśli Wenezuela przez jeszcze jakiś czas wspierać będzie Kubę i Nikaraguę dostawami „czarnego złota”, jej regionalne przywództwo czeka nieuchronny kryzys: ze względu na brak lidera zdolnego „zaczarować” rzeczywistość, a przede wszystkim z uwagi na finansowe tarapaty, w jakich znalazł się rząd w Caracas. Schedę po Chavezie być może zechce przejąć prezydent Ekwadoru, Rafael Correa, jednak nie dysponuje na tyle grubym portfelem, aby skupić zainteresowanie regionalnych sojuszników; nie mówiąc już o tym, że nie ma co równać się z legendą, która jeszcze za życia otaczała prezydenta Wenezueli.
Śmierć Chaveza obnaża zarówno słabości Wenezueli, jak i potęgę Brazylii. Ciche przyzwolenie, jakim rządy Lulo da Silvy i Dilmy Roussef darzyły prezydenta Wenezueli, można tłumaczyć po części ich polityczną kalkulacją. Brazylii opłacało się, aby ktoś w regionie brał na siebie odium polityki antyimperialnej. Mogła spokojnie rozwijać współpracę w ramach grupy BRIC(S), a przede wszystkim zacieśniać więzy gospodarcze z komunistycznymi Chinami. Jednocześnie, nie musiała brać na siebie ciężaru regionalnej integracji, bo Chavez w dużej mierze ją w tym wyręczał. Inna sprawa, że jego inicjatywy spaliły na panewce, czego dobitnym dowodem jest to, że na koniec życia sam wprowadził Wenezuelę do Mercosuru: wspólnoty handlowej, w której rządzą Brazylia z Argentyną.
Odejście Chaveza stawia Brazylię w sytuacji niewygodnej. Trudno będzie jej uciec przed zewnętrznymi oczekiwaniami oraz wewnętrzną pokusą wcielenia się w rolę regionalnego przewódcy. To może na nowo poróżnić Amerykę Łacińską, w której powszechna jest niechęć dla jakiejkolwiek formy regionalnej dominacji. Zwłaszcza jeżeli tę sprawować miałoby jedyne państwo latynoskie, w którym mówi się po portugalsku! Zaniepokojona może być prezydent Argentyny, Cristina Fernández de Kirchner: tradycyjnie rywalizująca z Brazylią o przywództwo w południowej części kontynentu, a w Chavezie odnajdująca nie tylko przyjaciela, ale i wspólnika w populistycznej retoryce.
Z tej perspektywy, Chavez stanowił użyteczną (choć iluzoryczną) przeciwwagę dla Brazylii, stabilizującą regionalny ład. Dopóki żył, brazylijska ucieczka przed odpowiedzialnością za cały region, podobnie jak dziwactwa Buenos Aires, mogły jakoś ujść im płazem. Teraz rządy Brazylii i Argentyny stają przed trudnym wyzwaniem.
Zmiana klimatu
To wszystko, z punktu widzenia politycznej, gospodarczej i społecznej przyszłości Ameryki Łacińskiej, może oznaczać dobre wieści. Co prawda, specyfika historyczna i instytucjonalna poszczególnych krajów sprawia, że trudno wyobrazić sobie, aby przez cały region latynoski przetoczyła się nagle fala przemian w duchu „brazylijskim”, łączących reformy społeczne z poszanowaniem dla gospodarki rynkowej i demokracji. Niemniej, można wyobrazić sobie uruchomienie motoru przemian w kilku konkretnych przypadkach.
Po pierwsze, odejście El Comandante może pobudzić Boliwię do rewizji modelu społeczno-gospodarczego. Evo Morales dotychczas kopiował rozwiązania wenezuelskie, otrzymując od Chaveza hojne środki na ich realizację – między innymi na sfinansowanie programu „Bolivia cambia, Evo cumple”. Bez tych środków, Morales powinien sobie poradzić, gdyż boliwijska gospodarka znajduje się obecnie w znacznie lepszej formie niż jeszcze pięć lat temu. Ale jego związki z rewolucją boliwariańską nieuchronnie rozluźnią się. Niewykluczone, że zwróci się ku rozwiązaniom inspirowanym doświadczeniami geograficznie bliższych krajów, Chile albo Peru.
Po drugie, nowa moda „trzeciej drogi” wymusi, z dużym prawdopodobieństwem, trwałe dostosowania pośród elity politycznej Kolumbii. Ta nie będzie już mogła pozwolić sobie na kontynuowanie polityki elitystycznej, skupionej na wzroście gospodarczym, ale odkładającej problem zmniejszenia społecznych nierówności na dalszy plan. Świadomość koniecznych dostosowań uwidacznia się już teraz w programie rządowym Juana Manuela Santosa. Nawiasem mówiąc, śmierć Chaveza może usprawnić rozmowy pokojowe pomiędzy rządem w Bogocie a lewicową partyzantką FARC. Najstarsza guerrilla świata ma teraz nóż na gardle. Nie może już być pewna bezwarunkowej ochrony, jaką zapewniał jej prezydent Wenezueli, co teoretycznie czyni ją bardziej skłonną do kompromisów.
Dla Europy może to oznaczać dobre wieści, jeżeli w kilku krajach (w Wenezueli, Boliwii, Kolumbii) faktycznie doszłoby do reform w duchu brazylijskim. To ustabilizowałoby ich sytuację gospodarczą i społeczną, a zarazem sprzyjało rozwojowi klasy średniej – co z kolei w dłuższym okresie pozwoliłoby na pogłębienie europejskiego handlu z regionem latynoskim. Dobre wieści, gdyby w zaistniałej sytuacji kolumbijskie negocjacje pokojowe faktycznie przyspieszyły. Dobre, gdyby wychodzący na światło dzienne realny układ sił na kontynencie skłonił Brazylię do przyjęcia postawy odpowiedzialnego regionalnego przywódcy. Jeszcze lepsze, gdyby na fali re-ewaluacji modeli społeczno-gospodarczych, Brazylia w większym stopniu otworzyła się na prywatną przedsiębiorczość i ograniczyła swój protekcjonizm.
Ale to mogą też być złe wieści, jeśli wewnętrznie spolaryzowana Wenezuela pogrążyłaby się w konflikcie, a do jej polityki z powrotem wplątało się wojsko. Trudno spodziewać się, aby taki rozwój wypadków był zdolny odnowić w latynoskiej polityce klimat „walki klas” albo przywrócić w całym regionie dawną modę na zamachy stanu. Niemniej, może skutecznie odwrócić uwagę polityków i opinii publicznej od pilnie w tym momencie potrzebnych rozważań nad reformami społeczno-gospodarczymi, regionalną integracją oraz globalną rolą Ameryki Łacińskiej.
Latynoskie rozdroże
Rzadko zdarza się, aby jedno wydarzenie przesądzało o kierunkach rozwoju całego kontynentu. Śmierć Chaveza też takiej siły nie ma. Natomiast chwilowa koncentracja światowej uwagi na sprawach latynoskich (czemu dodatkowo sprzyja wybór Argentyńczyka na papieża), a Latynosów na prawdziwym dziedzictwie Chaveza, pozwala zdać sobie sprawę z przełomowego momentu, w jakim znalazła się Ameryka Łacińska: prężnie rozwijająca się mimo światowego kryzysu, coraz lepiej radząca sobie ze społecznymi bolączkami, coraz silniej zintegrowana ze światowymi rynkami i aktywniejsza na forum międzynarodowym; ale jednocześnie wciąż zmagająca się z widmami przeszłości – populizmem, polityczną dominacją elit, militaryzmem, kultem wodzów, nieumiejętnością integracji regionalnej.
Kraje Ameryki Łacińskie potrzebują na nowo się zdefiniować. Jaką ścieżką rozwoju mają zamiar podążać – stawiając na neoliberalizm, latynoski socjalizm, a może adaptowaną do lokalnych warunków wersję modelu brazylijskiego? Czy i w jaki sposób chcą się integrować – włączając wszystkie państwa Półkuli Zachodniej w jedno forum, dogadując się wyłącznie w gronie krajów latynoskich, a może w węższych, ideologicznie bliższych blokach łączących kraje o podobnym modelu gospodarczym: jak nastawiona na wolny handel Unia Pacyfiku lub bardziej protekcjonistyczny Mercosur [więcej: „Integracja w czasach zarazy” oraz „Szkółka integracyjna”]? Wreszcie, jak i jako kto mają włączać się do polityki globalnej? Region latynoski jest, co prawda, coraz zamożniejszy i coraz silniej powiązany z międzynarodowym systemem gospodarczym, ale mimo to wciąż jest traktowany, i często sam pozycjonuje się, jako część zapóźnionego Południa. Śmierć Chaveza, wymuszając ocenę przemian, do jakich doszło w Ameryce Łacińskiej w ciągu ostatnich 15 lat, a zarazem obnażając zmianę układu sił i klimatu ideologicznego w regionie, ma szanse skłonić latynoskie społeczeństwa i ich klasy polityczne do tej refleksji.
Co w tym kontekście może zrobić Europa? Możemy pragmatycznie promować wprowadzanie lokalnych wariantów „modelu brazylijskiego” w poszczególnych krajach latynoskich, w mniejszym niż dotąd stopniu zważając na lewicowo-prawicowe etykietki ich przywódców, które w obu regionach znaczą coś innego. Możemy służyć ekspercką pomocą w zakresie wprowadzanych reform socjalnych. Warto, abyśmy oczekiwali od Brazylii stopniowego przejmowania odpowiedzialności za pozostałą część kontynentu, w ten sposób uznając i wzmacniając jej regionalne przywództwo. A przede wszystkim warto, abyśmy zaczęli traktować Amerykę Łacińską jako region, w którym zdążyła już zapanować normalność. Wraz z Chavezem zdaje się odchodzić w przeszłość anachroniczna i oderwana od realiów narracja, pseudolewicowa za to silnie populistyczna, co Europejczykom i Latynosom powinno pomóc tę normalność w końcu dostrzec, docenić i wykorzystać.