Ukraińskie panta rhei
Paweł Świeboda i Krzysztof Blusz
Tekst został opublikowany w Bloomberg Businessweek Polska 24 lutego 2014 roku (B(85)/2014)
Czarne scenariusze mają to do siebie, że potrafią się spełniać. Jeszcze dwa miesiące temu Prezydent Ukrainy Wiktor Janukowycz wierzył, że zdoła przelicytować ofertę Unii Europejskiej w negocjacjach z Moskwą. Liczył, że gotówkowa kroplówka Moskwy pozwoli przetrwać jego skorumpowanym rządom i ochroni interesy jego „rodziny“ oraz zaprzyjaźnionych oligarchów, choćby do kolejnych wyborów w roku 2015. Rozlana na ulicach Kijowa krew to zapowiedź końca egoistycznych marzeń pozbawionego etosu człowieka i bezradnego polityka, na którego Ukraina nie zasłużyła i który nie musiał się jej przydarzyć.
Dalsze losy Ukrainy to dla Polski największe wyzwanie w polityce zagranicznej od 1989 roku, nie licząc naszego członkostwa w NATO i Unii Europejskiej. Nigdy wcześniej u żadnego z sąsiadów zza wschodniej granicy nie doszło do rozlewu krwi, destabilizacji i niepewności na porównywalnie dużą skalę. Nigdy też tak blisko nas nie toczyła się konfrontacja, której wszelkie oznaki ukazują konflikt „wschodniego“ i „zachodniego“ sposobu rządzenia i „rządzenia się“.
Do niedawna, łatwo było wierzyć w Polsce, że jesteśmy zaimpregnowani przed ryzykami i zagrożeniami płynącymi ze zmieniającego się świata. Dystans fizyczny i kulturowy znieczulał, dając nam poczucie fałszywego komfortu. Beznamiętnie obserwowaliśmy, gdy krew lała się na ulicach Kairu, nie widzieliśmy wystarczających powodów do zaangażowania, gdy wojna domowa trwała w najlepsze w Libii. Teraz mamy „zimny prysznic“ i niemalże wojnę domową „za miedzą“. Ukraina jest bowiem najlepszą ilustracją niebezpieczeństw i ryzyk, jakie niosą ze sobą połowiczne lub niedokończone transformacje systemowe. W warunkach kryzysów i geopolitycznych przesileń ujawniają się wszystkie słabości labilnych instytucji, skorumpowanej gospodarki czy zbyt płytkiego społeczeństwa obywatelskiego. Tak długo, jak kraje sąsiedztwa znajdować się będą między Scyllą autorytaryzmu a Charybdą oligarchii, tak długo Polska racja stanu wymagać będzie nieustannej uwagi i zaangażowania na rzecz ich transformacji i stabilizacji.
Wydarzenia w Kijowie, zachęcają także, by inaczej spojrzeć na naszą własną historię. Pokazują jak wielkim dobrem była i jest nasza transformacja, rozpoczynana przy obecności na naszym terytorium dziesiątek tysięcy radzieckich żołnierzy i elementów broni atomowej w silosach zachodniej Polski. Polskie szczęście, w nieszczęściu zdestabilizowanego wschodniego sąsiedztwa, polega na tym, że po dwóch i pół dekadach od rozpoczęcia polskich przemian, jesteśmy krajem stabilnym, wystarczająco głęboko zakotwiczonym w świecie zachodu, dysponującym kapitałem dobrych relacji z partnerami w regionie. Takim, który stworzył solidne podstawy dla przyszłego rozwoju.
Pytanie ile i co jeszcze można było zrobić, aby zapobiec erozji ukraińskich aspiracji z początków jej niepodległości i okresu po „Pomarańczowej rewolucji“ by zapobiec efektowi domina w Kijowie, którego tragiczne skutki właśnie obserwujemy? Najłatwiej winą obarczyć jest Rosję, z jej bezceremonialnymi naciskami i presją oraz wielkomocarstwowymi ciągotami. To jednak nie tłumaczy, dlaczego Ukraina zrobiła w tych wszystkich latach tak niewiele, aby utrwalić swoją niepodległość i dać sobie szansę na sukces. W rzeczy samej, geograficzne i polityczne położenie pomiędzy Unią i Rosją stało się ukraińską klątwą i źródłem „grzechu zaniechania“. Kolejni przywódcy Ukrainy nie uniknęli pokusy, aby zrobić „oustsourcing“ przyszłości kraju do jednego albo drugiego potężnego sąsiada, byle tylko nie musieć wprowadzać bolesnych i kosztownych reform oraz ponosić ich politycznych konsekwencji.
Ukraina to gorzka lekcja dla Unii Europejskiej. Tym bardziej gorzka jest dla Polski, jako głównego promotora spraw ukraińskich w Europie. Warto dociekać z jakiego powodu zamiast „kręgu przyjaciół“, których widział wokół UE były szef Komisji Europejskiej Romano Prodi, mamy dzisiaj wokół nas głównie państwa w stanie rozpadu lub chwiejnej równowagi. Gdy w ubiegłym roku armia obalała prezydenta Egiptu Morsiego, chcieliśmy wierzyć, że wschodnie sąsiedztwo jest inne i tam nie rozwiązuje się sporów z użyciem broni i przemocy. Dziś widzimy, jak złudne były to nadzieje. Przeważająca część naszego sąsiedztwa to obszar problematycznej niestabilności i niejasnej przyszłości, który wymagał będzie naszego zaangażowania i adekwatnego instrumentarium politycznego przez wiele lat.
Jedyną względną historią sukcesu jest Turcja, chociaż i ona definiuje na nowo swoją tożsamość jako demokracja silnie inspirowana islamem. Arogancja premiera Erdogana także tam wyprowadziła w ubiegłym roku tysiące ludzi na ulice. Ale jest to jednocześnie kraj, który coraz więcej znaczy w świecie oraz ma stosunkową dużą i konkurencyjną gospodarkę. W tureckich przemianach perspektywa europejska odegrała istotną rolę, choć negocjacje członkowskie znalazły się kilka lat temu w impasie. W przypadku Turcji jednak ważne było to, czego nigdy nie mieli Ukraińcy – silna wizja przyszłości kraju, własny zestaw aspiracji, potrzeba znaczenia w świecie, osiągnięcia sukcesu samemu, a nie tylko łopotania na wietrze historii. Bogate, wielowiekowe dziedzictwo sprzyjało tym aspiracjom, zostało racjonalnie wykorzystane i dało Turcji argumenty w grze o międzynarodową pozycję. Europa Wschodnia, z wyjątkiem niewielkiej Gruzji, stawiała na serwilizm uważając, że wystarczy się z kimś ułożyć by rozwiązać swoje problemy.
W przypadku Ukrainy, nie sposób po raz kolejny nie przywołać konkluzji badań Darona Acemoglu i Jamesa A. Robinsona nad historią polityczno-gospodarczą krajów, które nie tylko odniosły jednorazowy sukces, ale zbudowały stabilność i utrzymały zamożność w długim okresie czasu. Jak demonstrują w książce „Why nations fail?“, bogactwo i dobrobyt narodów nie jest możliwe bez włączających instytucji politycznych i gospodarczych, w których partycypuje większość, jeśli wręcz nie wszyscy obywatele i które pozostają wolne od bycia „sprywatyzowanymi” kondominiami jakkolwiek definiowanych grup interesów.
Gdy Unia Europejska rozszerzała się o Polskę i inne kraje Europy Środkowej, wymyślono politykę sąsiedztwa, która miała łagodzić linię podziału pomiędzy państwami członkowskimi i krajami spoza strefy Europejskiej współpracy i stabilności. Później, głównie dzięki polskiemu zaangażowaniu, powstał pomysł stowarzyszenia, które miało dawać niemal takie same atrybuty jak członkostwo, tyle że bez przynależności do unijnych instytucji politycznych. Unia Europejska świadomie założyła , że państwa leżące w jej bezpośrednim sąsiedztwie nie tylko mogą ale i nieuchronnie staną się takie jak ona. Z uporem tkwiąc w tym przekonaniu, nie chciała dostrzec że zachodzące w międzyczasie procesy w zakresie sposobu rządzenia, jak i funkcjonowanie gospodarki ukraińskiej były dokładnym przeciwieństwem tego, czym jest Unia. Liczono, że stowarzyszenie w cudowny sposób zmieni postawy i mentalność Ukraińców. W równym stopniu dotyczyć to miało jej elit, klasy politycznej i obywateli, które jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, stać się miały „w pełni“ europejskie. W Polsce także ulegliśmy temu złudzeniu, domagając się od partnerów, aby zrobili dla Ukrainy więcej, stwarzając jej perspektywę członkostwa. Jeszcze dwa tygodnie temu premier Tusk odwiedzał w tym celu europejskie stolice.
Tymczasem polityka sąsiedztwa służyła de facto przede wszystkim samej Unii Europejskiej. Utwierdzała nas w przekonaniu, że mamy rację i wszystko co czynimy jest jedynie słuszne i uzasadnione. Polsce, polityka sąsiedztwa dawała poczucie misji potrzebne dla młodego i ambitnego adepta europejskich salonów. Stawała się naturalnym poszerzeniem polityki wschodniej. Niespełnionym zadaniem była organiczna praca u podstaw – wspieranie wolnych mediów, standardów w instytucjach państwa, walki z korupcją.
Stanowisko, jakie zajmiemy w najbliższych dniach i tygodniach wobec kryzysu ukraińskiego, określi na całe lata co stanie się z naszymi dwustronnymi stosunkami. Sąsiedzi są jak rodzina – ich się nie wybiera. Ukraińcy, w całej dzisiejszej złożoności postaw i poglądów, pamiętać będą postawę Polski i Polaków tak, jak dziś na to zapracujemy. Najważniejsze jest, aby bronić zasad – poszanowania demokracji, praw człowieka, państwa prawa i jego instytucji.
Ukraina, po Gruzji, staje się kolejnym sygnałem, że stabilizacja w naszym regionie Europy, będąca wynikiem przemian politycznych po roku 1989 oraz emancypacyjnych dążeń i aspiracji państw regionu odchodzi na naszych oczach do przeszłości. Historia powraca wielkimi krokami, aktywizując stare potencjały konfiktów, stref wpływów i wielkomocarstwowych dążeń. Sposób rozwiązania ukraińskiego kryzysu nie pozostanie bez znaczenia dla relacji Zachodu z Rosją. Pewne jest jedno – niespodziewanie znaleźliśmy się w sercu geopolitycznego cyklonu.
Niezależnie od rozwoju wydarzeń w najbliższych tygodniach, Ukraina nie jest „raz i na zawsze“ stracona dla Europy i Zachodu. To, co dziś dzieje się na ulicach Kijowa pozostawi głęboki ślad w pamięci zbiorowej milionów Ukraińców. Ich nieszczęściem jest to, że nie jest to klasyczna walka narodu o wolność, która może być pozytywnym mitem założycielskim „nowej Ukrainy“. Dziś w Kijowie nie ma ani przywódcy, który stworzyłby dla kraju nadzieję na jedność ani też prostego scenariusza auto-korekty systemowej, z którego można by skorzystać. Źle przeprowadzone reformy można poprawiać, choć bywa to kosztowne. Reform nigdy nie przeprowadzonych poprawić się nie da.
Ukrainie potrzebny jest dziś „reset“. Powrót do punktu, w którym świeżo odzyskana w grudniu 1991 roku na mocy umowy białowieskiej niepodległość nie skalana była jeszcze „grzechami pierworodnymi“ kolejnych ekip rządzącyh, konfliktów politycznych i zwycięstw grup interesów. Ukraińcy odrobić muszą zaległe zadania domowe. W równej mierze te dotyczące konstytucyjnego ustroju państwa jak i jego fundamentów społecznych i ekonomicznych.
Taki „reset“ potrzebny jest także w myśleniu Unii Europejskiej o stosunkach z Ukrainą. Zerwanego kijowskim rozlewem krwi procesu politycznego, którego osią była umowa stowarzyszeniowa Ukrainy z UE, nie da się po prostu „reaktywować“ w miejscu w którym został przerwany w ostatnich dniach. Dziś Unia Europejska musi być znacznie bardziej realistyczna i ambitna zarazem. Potrzebujemy nowego, bardziej adekwatnego do warunków i skutecznego instrumentarium, które pomoże Ukrainie i Ukraińcom, zrobić to na co od dawna zasługują.
Taki „reset“ nie wyklucza perspektywy stowarzyszenia, czy jakiejś formy członkostwa Ukrainy w Unii Europejskiej w przyszłości. W polityce i życiu narodów wiele jest możliwe. Dowodzą tego choćby niedawny przykład Birmy a wcześniej Południowej Afryki, Chile czy choćby Hiszpanii, które powracały do politycznego i gospodarczego zdrowia z równie „dalekich podróży“ i głębokich odmętów dyktatury, rasizmu, nacjonalizmu czy oligarchizacji.
„Reset“ musi jednak przypomnieć Ukrainie, Polsce i Europie co do powiedzenia miał Heraklit: „niepodobna wstąpić dwukrotnie do tej samej rzeki, kiedy napłynęły do niej inne wody“.