Znamy już pierwsze propozycje rządu zmierzające do zakończenia, jak nazwał to Premier, „niechlubnej ery śmieciówek”. Zamiast rewolucyjnych zmian mamy jednak kilka ostrożnych korekt. Czy rzeczywiście materia jest tak skomplikowana, że nie dało się postąpić inaczej?
Problem tak zwanych „umów śmieciowych” ma dwa przeciwstawne oblicza. Z jednej strony dotyczy on osób o niskich dochodach, które pracują wyłącznie w oparciu o umowy cywilno-prawne bez szans na etat. Mają one, z różnych względów, słabą pozycję negocjacyjną w relacji z pracodawcą. Efektem jest brak praw socjalnych (urlopu, zwolnienia chorobowego, regulacji czasu pracy itd.) mimo, że to właśnie dla tych osób te instytucje są szczególnie istotne. Wielu przeciwników „śmieciówek” uważa, że bez wsparcia państwa ustalającego z góry ramy kontraktu, tej grupie pracowników nigdy nie uda się jednocześnie uzyskać satysfakcjonującego ich wynagrodzenia i minimum bezpieczeństwa socjalnego koniecznego do wychowania dzieci, czy wzięcia kredytu.
Drugą stronę problemu „śmieciówek” stanowią osoby relatywnie dobrze zarabiające, które celowo stosują umowy cywilno-prawne do zmniejszenia poziomu obciążeń podatkowych i składkowych. Pewną część tej grupy stanowią osoby naprawdę majętne (informatycy, prawnicy, członkowie rad nadzorczych), które m. in. przez wykorzystywanie umów o dzieło mogą rocznie oddawać instytucjom państwowym nawet o kilkadziesiąt tysięcy złotych mniej. Unikają oni świadomie płacenia dużych danin publicznych bo nie widzą związku między skalą ponoszonych obciążeń, a standardem usług publicznych i jakością zabezpieczenia społecznego na jakie mogą liczyć. Każdy, kto musiał przed sądem dochodzić wypłaty należnego mu zasiłku chorobowego, macierzyńskiego czy renty, zakwestionowanych przez ZUS ze względu na rzekomą fikcyjność wykonywanej pracy czy rzekome udawanie choroby, a w rzeczywistości z powodu zbyt dużej, w ocenie urzędników, wysokości świadczenia, bez trudu zrozumie dlaczego dobrze zarabiający Polacy niechętnie oddają swoje pieniądze państwu. Korzyści pozostałej grupy osób świadomie unikających składek są mniejsze i po części iluzoryczne, gdyż ubocznym efektem braku odprowadzania składek na ZUS będzie niska emerytura, a w skrajnym wypadku nawet brak świadczenia. Niechęć do płacenia składek nie zawsze jest więc przemyślanym wyborem, lecz świadczyć może krótkowzroczności, negatywnie odbijając się na przyszłym poziomie życia.
Powyższe dwa problemy bardzo trudno rozwiązać, zwłaszcza tak, żeby poprawiając w jednym miejscu nie zepsuć czegoś w drugim. Rozwiązanie naiwne, lansowane przez część związków zawodowych, polegające na likwidacji umów „śmieciowych” ma wszystkie możliwe wady. Gdyby wymusić na pracodawcach, żeby zatrudniali tylko i wyłącznie na umowę o pracę, część pracowników, zwłaszcza tych zatrudnionych w zagranicznych firmach, zyskałaby zapewne dodatkowe prawa socjalne bez istotnego uszczuplenia dochodów. Ich pracodawcy bowiem mają dostatecznie duże nadwyżki, by móc pozwolić sobie na taki wzrost kosztów. Dla wielu mniejszych firm, dodatkowy ciężar okazałby się jednak nie do udźwignięcia tak, że pracownicy stanęliby przed alternatywą – albo niższa płaca netto, albo bezrobocie. Tym ostatnim szczególnie dotknięci byliby ludzie młodzi oraz osoby, które wracają na rynek pracy po przerwie (np. urlopie macierzyńskim), gdyż brakowałoby istniejących obecnie przejściowych form zatrudnienia pozwalającym na zdjęcie części ryzyka z pracodawcy. Niższa płaca netto z kolei byłaby dodatkowym bodźcem do emigracji osób najsłabiej zarabiających.
Negatywne konsekwencje likwidacji umów cywilno-prawnych (lub drastycznego ograniczenia ich roli) odczuliby także ich zamożni beneficjenci, a pośrednio także cała gospodarka. Z jednej strony trudno wyobrazić sobie, by architekci, pisarze, reżyserzy czy część informatyków zmuszeni byliby do pracy „u kogoś” bądź też zakładali działalność gospodarczą tylko po to, by raz na rok (lub rzadziej) wystawić komuś fakturę. Wymuszenie sztywnej formy zatrudnienia zablokowałoby rozwój branż, gdzie pierwszoplanową rolę odgrywają twórcy.
Można podejrzewać, że w obliczu niskich standardów usług zabezpieczenia społecznego w Polsce wyrażających się m.in. w dyskrecjonalnym traktowaniu przez ZUS zapisów ustaw, tysiącach spraw przegrywanych przez tę instytucję w sądach czy ostatnich pomysłach Ministerstwa Pracy zmierzających do zniszczenia mechanizmu waloryzacji jako gwarancji siły nabywczej emerytur, duża część tych, którzy wykorzystują umowy cywilno-prawne przede wszystkim dla zmniejszenia skali płaconych składek, nadal będzie to robić. I to w dużo bardziej destrukcyjny z punktu widzenia państwa polskiego sposób. Zarejestrowanie działalności gospodarczej za granicą nie jest trudne. Coraz częściej to właśnie tę formę zatrudnienia stosują ci, którym polskie państwo chętnie zabierze składkę, a już mniej chętnie wspomoże w stopniu adekwatnym do jej wysokości. Zjawisko to nie przekroczyło jeszcze punktu krytycznego grożącego istotną utratą wpływów, nie jest jednak pewne czy tak też będzie w przyszłości. Jeżeli polskie państwo wymusi płacenie wysokich składek przez osoby, które albo nie chcą żadnych świadczeń socjalnych, albo słusznie zakładają, że zostaną przy ich wypłacie pokrzywdzone, wkrótce do tego dojdzie.
Warto przy tym zwrócić uwagę, że samo unikanie składek nie jest aż takim problemem. Ma nawet szereg pozytywnych aspektów. W polskim systemie niepłacenie za ubezpieczenie społeczne oznacza brak świadczeń – twórcy, którzy się na to decydują, zdejmują przyszłe ciężary z ZUS. Jeżeli przy tym sami oszczędzają na emeryturę i ubezpieczają się od następstw zdarzeń o charakterze losowym, to przyczyniają się do akumulacji kapitału w gospodarce.
Z tego punktu widzenia należy się cieszyć, że najważniejsze zmiany zaproponowane przez rząd – oskładkowanie umów zlecenia do wysokości płacy minimalnej oraz obowiązek odprowadzania składek od dochodów członków rad nadzorczych – nie idą zbyt daleko. Nie doprowadzą do istotnego wzrostu bezrobocia, szarej strefy bądź emigracji. Jednak nie przecenialibyśmy płynących z nich pozytywów. O ile prawo do zasiłku rodzicielskiego czy chorobowego nabywane w skutek oskładkowania umów jest warte dodatkowo przekazywanych składek, o tyle niepokoi całkowity brak refleksji Ministra Pracy czy daleko idąca uznaniowość decyzji ZUS o przyznawaniu świadczeń, służy budowie zaufania obywateli wobec tej instytucji i zachęca zamożniejszych z nich do płacenia wysokich składek. Jest to o tyle zaskakujące, że relatywnie proste zmiany przepisów mogłyby wiele naprawić, chroniąc jednocześnie finanse publiczne i oszczędzając sądom i ZUSowi wielu niepotrzebnych procesów.
Po drugie rząd zdaje się nie rozumieć, że proponowane zmiany niewiele zmienią w uprawnieniach emerytalnych większości osób pracujących dziś na tzw. „śmieciówkach”. Paradoksalnie osobom najsłabiej zarabiającym opłacało się bowiem do tej pory płacić jak najniższą składkę emerytalną. I tak bowiem nie miałyby emerytury wyższej niż świadczenie minimalne, a to gwarantowane jest bez względu na wysokość składek – wymagany jest jedynie odpowiednio długi okres składkowy. Na tych zmianach skorzysta więc przede wszystkim ZUS.
Fiskalne skrzywienie propozycji rządowych widać szczególnie wyraźnie w propozycji oskładkowania wynagrodzeń członków rad nadzorczych. Będą oni teraz musieli płacić składki emerytalne, za co w większości uzyskają w przyszłości wyższe emerytury. Pozornie ZUS zarobi na nich tylko przejściowo – w horyzoncie 20-30 lat – bowiem później będzie musiał wypłacać odpowiednio większe świadczenia. To nie wyczerpuje jednak rządowych propozycji. Na osłodę państwowy ubezpieczyciel będzie zgarniać składki, od których na pewno nie naliczy żadnych świadczeń. Każdy emeryt zasiadający w radzie nadzorczej będzie musiał bowiem płacić składkę rentową, która „zabezpieczy” go przed niezdolnością do pracy, która mu nigdy nie grozi – ustawa mówi bowiem wyraźnie, że emeryt nie może być rencistą. Oczywiście takich przypadków nie będzie wiele, jednak burzenie logiki systemu emerytalno-rentowego w tak drastyczny sposób świadczy dobitnie o panującym stosunku państwa do obywatela i na pewno nie buduje zaufania u płatników składek.
Propozycje rządu zdają się więc być, wbrew oficjalnym deklaracjom, motywowane głównie fiskalnie, a chęci rzeczywistej poprawy sytuacji socjalnej obywateli i jakości świadczonych przez ZUS usług publicznych nie wiele w nich, jak na razie, widać. Dobrze, że są to propozycje ewolucyjne, bo rewolucyjne zmiany w sferze zabezpieczenia społecznego nie są pożądane. Źle, że nie adresują one problemu umów „śmieciowych” w zgodzie z jego rzeczywistą, złożoną, naturą. Propozycja rządowa jest na stole. Liczmy na to, że w odróżnieniu od debaty wokół zmian dotyczących OFE, głosy ekspertów i partnerów społecznych zostaną tym razem wzięte pod uwagę zanim nowelizację przyjmie parlament.
Autorzy:
Maciej Bitner, Główny Ekonomista WISE
Maciej Bukowski, Prezes WISE