Julia Michalak
Jeżeli kiedyś Europejski Bank Centralny podejmie decyzję o wyemitowaniu banknotu o nominale 1000 euro, to być może na jego rewersie obok mostów, będących metaforą wspólnoty i porozumienia, znajdzie się sieć energetyczna – symbol zjednoczonej Europy XXI wieku.
Wenezueli drogi donikąd
Paweł Zerka
Komentarz
– Poza ulicznymi protestami, nie pozostało nam już nic innego – mówi María Corina Machado, jedna z liderek opozycji w Wenezueli. Jej słowa w pełni oddają dramaturgię sytuacji, w jakiej znalazł się latynoski kraj pogrążony w wewnętrznym konflikcie. Zarazem jednak skłaniają do kluczowego pytania o to, czy protesty są w stanie wyprowadzić Wenezuelę na prostą? I czy to jest już „ten” moment?
Kraj na krawędzi
W marcu ubiegłego roku, po piętnastoletnich rządach i wielomiesięcznej walce z chorobą nowotworową, umarł prezydent Wenezueli Hugo Chávez. Niedługo po tym, spomiędzy rozpaczy jego sympatyków oraz naiwnej nadziei zajadłych krytyków, zaczął wynurzać się posępny realizm. „Przed potencjalnie najbogatszym krajem Ameryki Łacińskiej trudne lata, które stać będą pod znakiem niestabilności i przemocy”, pisał Carlos Alberto Montaner, kubański publicysta. „To dopiero początek historii”, twierdził czołowy wenezuelski dziennik El Universal.
Dziś trudno jeszcze wątpić w to, że sytuacja w Wenezueli jest dramatyczna. Minął ponad miesiąc od momentu rozpoczęcia studenckich protestów, które dwa zachodnie stany, Táchira i Mérida, postawiły na krawędzi anarchii, skłaniając do mobilizacji również mieszkańców wszystkich największych miast w kraju. Bezpośrednim powodem ulicznych wystąpień była pogarszająca się sytuacja ekonomiczna, przejawiająca się brakiem podstawowych produktów żywnościowych i higienicznych na sklepowych półkach; a także szalejąca przestępczość. Z 79 zabójstwami rocznie na 100 tys. mieszkańców Wenezuela plasuje się w niechlubnej czołówce najbardziej niebezpiecznych miejsc na świecie. Z czasem, gdy manifestantów wsparły środowiska opozycyjne a protesty spotkały się z brutalnymi represjami, pojawiły się kolejne hasła: sprzeciwu wobec korupcji i ograniczania wolności mediów, wobec państwowej przemocy, czy wreszcie wobec jałowej doktryny politycznej „Socjalizmu XXI wieku”, sformułowanej przez Chaveza a obecnie wykorzystywanej przez jego następców w celu utrzymania się u władzy.
Nie sposób sympatyzować z rządem, który strzela do własnych obywateli. W organizowanych w całym kraju protestach zginęło już prawie 30 osób – z rąk zarówno Gwardii Narodowej, jak i paramilitarnych zmotoryzowanych grup (tzw. colectivos), wspieranych przez rząd. Kilkaset osób zostało rannych. Kilka tysięcy trafiło do aresztu, włącznie z jednym z liderów opozycji, Leopoldo Lopezem. Co i rusz pojawiają się sygnały o rażących przypadkach łamania praw człowieka, w tym o torturach. Co gorsza, przedstawiciele rządu – na czele z chavistowską rzeczniczką praw obywatelskich – otwarcie z tego drwią. Połowa ofiar zginęła od strzałów w głowę, w ramach, jak się wydaje, precyzyjnie zaplanowanych akcji mających wystraszyć resztę manifestantów. Tymczasem, radio i telewizja transmitują kontrmanifestacje poparcia dla rządu, a opozycję i studentów przedstawiają, zgodnie z oficjalną propagandą, jako finansowanych przez Stany Zjednoczone „faszystów” i kryminalistów, dążących do obalenia demokratycznie wybranych władz drogą zamachu stanu. Zgromadzenie Narodowe, w którym opozycyjni posłowie teoretycznie powinni być w stanie zwrócić uwagę obywateli na demagogię rządu, od miesiąca nie obraduje.
Społeczność międzynarodowa przez długi czas milczała i dopiero ostatnio, gdy niepokoje społeczne zaczęły pogłębiać się, a bilans ofiar przybrał niebezpieczne rozmiary, pojawiły się nieśmiałe oferty mediacji ze strony innych latynoskich stolic. Jednak większość regionalnych przywódców wciąż stoi murem za rządem w Caracas: czy to przez słabość do legendy Hugo Chaveza, czy to w ramach chłodnej polityczno-ekonomicznej kalkulacji. Prezydent Chile, Michelle Bachelet, której głos mógłby w tej dyskusji zaważyć, rozczarowuje, mówiąc o potrzebie respektowania zasad demokracji, ale nie zająkując się nawet o łamaniu praw człowieka przez rząd Nicolasa Maduro.
W kraju podzielonym na dwa obozy przeciwnicy rządu zyskują, póki co, na sile i determinacji. Jednocześnie, coraz bardziej dramatyczna sytuacja pod względem bezpieczeństwa publicznego oraz zaopatrzenia sklepów w podstawowe produkty, otwiera perspektywę pojawienia się niezadowolenia także w środowiskach dotychczas wiernych Chavezowi. Dlatego María Corina Machado mówi: – Jesteśmy teraz bliżej celu, niż kiedykolwiek wcześniej. Sugeruje, że dni Nicolasa Maduro i jego rządu są już policzone. Ale czyżby rzeczywiście był to już „ten” moment?
Pułapka protestów
Trudno dziwić się temu, że część opozycji postrzega uliczne manifestacje jako jedyny instrument, przy pomocy którego ma jeszcze szansę wywrzeć presję na władze. Inne sposoby nie działają, gdyż w mediach panuje cenzura, parlament nie działa, rząd lekceważy krytykę, a zagranica umywa ręce. Można jednak mieć poważne wątpliwości, czy protesty są rozwiązaniem, które pozwoli Wenezueli na trwałe wydźwignąć się z obserwowanego obecnie kryzysu.
Istnieje naturalna pokusa, aby na wydarzenia w Wenezueli patrzeć przez pryzmat walki Dobra ze Złem. Ale rzeczywistość wydaje się znacznie bardziej przyziemna i brutalna: obywatele chcę chleba i bezpieczeństwa, opozycja władzy, a im większy chaos w kraju, tym bliżej do obalenia rządu bez potrzeby czekania do 2019 roku na kolejne wybory. Opozycja przywołuje nieoficjalne sondaże, zgodnie z którymi 64% Wenezuelczyków chciałoby jak najszybszej zmiany rządu. To jednak niekoniecznie oznacza, że większość społeczeństwa chciałaby teraz „boliwariańskiej kontrrewolucji”. W tej grupie mogą znajdować się również zwolennicy Chaveza, którzy mają dość nieudolności Nicolasa Maduro, ale zastąpiliby go chętnie kimś innym z szeregów partii chavistowskiej. Poza tym, wśród dużej części protestujących oburzenie zdaje się mieć źródła bardziej ekonomiczne niż ideologiczne. Buntują się, bo nie mają co włożyć do garnka ani jak zaopatrzyć się w papier toaletowy; bo przez szalejącą przestępczość nie czują się już bezpiecznie we własnym domu.
Zresztą, nie wiadomo nawet, komu te protesty bardziej sprzyjają – protestującym czy rządowi? Wiele wskazuje na to, że do tej pory jedynie sprowadziły Wenezuelczyków do dwóch przeciwstawnych obozów, podzielonych według ideologicznego kryterium. Część opozycji, która wsparła protesty, wierzy w to, że sojusz ze studentami pozwoli im nareszcie przejąć władzę w kraju. Ale połowa społeczeństwa siedzi cicho, choć cierpi przecież na te same braki w zaopatrzeniu, co protestujący. Więcej nawet, sytuacja konfrontacji pozwoliła nieudolnemu rządowi Nicolasa Maduro zewrzeć szyki, dlatego i on może być zainteresowany utrzymywaniem sytuacji w nieustającym napięciu.
Między jedną a drugą połową Wenezueli nie ma obecnie płaszczyzny do porozumienia. Jak zauważa Dorothy Kronick, felietonistka FiveThirtyEight, „wynika to częściowo stąd, że co innego jest dla nich punktem odniesienia: zwolennicy Chaveza porównują jego rządy z Wenezuelą sprzed 1998 roku, a opozycja – z tym, co w międzyczasie wydarzyło się w bardziej wydajnych gospodarkach latynoskich”. Te podziały starał się zasypać dotychczasowy lider opozycji, Henrique Capriles Radonski. Początkowo odżegnywał się od protestów, obawiając się, że przyczynią się do pogłębienia podziałów w już i tak silnie spolaryzowanym społeczeństwie. W ostatnich tygodniach został jednak „zakrzyczany” przez bardziej radykalne skrzydło opozycji, reprezentowane przez Leopoldo Lopeza oraz Marię Corinę Machado.
Protesty mogą jednak okazać się dla tej części opozycji drogą donikąd. Nie tylko dlatego, że – paradoksalnie – wzmacniają rząd, który dzięki nim jest w stanie zewrzeć szyki i skupić wokół siebie swoich tradycyjnych wyborców, przestraszonych wizją rewanżyzmu w przypadku mityzowanego „powrotu dawnych elit do władzy”. Także dlatego, że liderzy opozycyjni sami sobie odbierają inne możliwości rozwiązania konfliktu, stawiając przed sobą zadanie, które mogą nie być w stanie wykonać. Praktycznie odrzucają możliwość podjęcia dialogu z rządem – być może z obawy, że w przeciwnym razie mogliby stracić wiarygodność w oczach studentów, którzy stanowią główną siłę napędową ruchu protestu. Powtarzają, że drogą manifestacji są w stanie skłonić Nicolasa Maduro do ustąpienia, choć ewidentnie brak im klarownego pomysłu, w jaki sposób miałoby się to odbyć przy jednoczesnym dochowaniu wierności regułom konstytucyjnym. Wreszcie, skazują się na konieczność dalszego, mozolnego organizowania protestów i czuwania nad tym, by nie wytraciły one tempa. Tymczasem ci, którzy dotychczas brali w nich udział, z czasem mogą się znużyć, jeżeli nie będą czuli, że ich mobilizacja do czegokolwiek prowadzi. Mogą również przestraszyć się rosnącego bilansu ofiar. Dlatego podejmowana przez część opozycjonistów strategia konfrontacji politycznej może nie tylko przedłużyć trwanie kryzysu i pogłębić destabilizację w kraju, ale również samą opozycję sprowadzić do narożnika, z którego potem trudno jej będzie powrócić do politycznego centrum wydarzeń.
Kwadratura okrągłego stołu
Z punktu widzenia przyszłej stabilności politycznej Wenezueli najrozsądniejszym rozwiązaniem, pozwalającym zahamować rozlew krwi i choćby częściowo zasypać podziały w społeczeństwie, byłaby negocjowana transformacja. To jednak wymaga wykazania woli kompromisu zarówno przez rząd, jak i przez opozycję.
Póki co, rząd wykazuje wolę pozorną, ustanawiając Narodową Konferencję na rzecz Pokoju, ale jednocześnie wyzywając protestujących od faszystów, a ich główne miejsce spotkań w Caracas, Plac Altamira, przejmując przy pomocy kilkuset funkcjonariuszy policji. W opozycji pierwsze skrzypce gra teraz jej radykalne skrzydło, które uparcie prze do konfrontacji. W ten sposób jedynie „podkłada się” rządowi, którego teoria „zamach stanu” zyskuje nagle na wiarygodności. Nie wygląda na to, aby na „okrągłym stole” zależało w tej chwili komukolwiek poza umiarkowanymi opozycjonistami, zagłuszonymi jednak i zepchniętymi na boczny tor.
Właśnie w tego typu sytuacjach moglibyśmy oczekiwać wzięcia odpowiedzialności przez społeczność międzynarodową. Liderzy innych państw powinni skłonić zwaśnione strony do dialogu. Wyklinanego przez Chaveza Waszyngtonu rząd w Caracas raczej nie posłucha, ale miałby na pewno wzgląd na Brazylię – gdyby tylko ta zechciała się zaangażować. Tymczasem, Dilma Roussef sprawia wrażenie, jakby przed jesiennymi wyborami prezydenckimi w swoim kraju wolała nie podejmować żadnych działań, które choćby w minimalnym stopniu mogłyby zaszkodzić jej popularności.
Dlatego możemy spodziewać się dalszej konfrontacji między rządem a protestującymi, w warunkach milczącej aprobaty regionalnych przywódców i rosnącej niepewności co do ewentualnej reakcji wojska. Być może protesty z czasem zatracą dotychczasową dynamikę, a przy władzy utrzyma się rząd, który pozwolił na to, by policja strzelała do obywateli? A być może dojdzie do zaostrzenia konfliktu, rozlewu krwi i dalszego rozkładu struktur państwa? Niestety, dopóki na horyzoncie nie pojawi się realna możliwość dialogu, dopóty Wenezuela będzie miała przed sobą wyłącznie drogi prowadzące donikąd.