Albert Einstein zauważył kiedyś, że im więcej wie, tym wie mniej. Dynamika integracji europejskiej coraz częściej przypomina ten paradoks. Kolejne kryzysy zażegnywane przez Brukselę odsłaniają nowe znaki zapytania. Gdy zwiększa się obszar niepewności, możliwe staje się to, co do niedawna wydawało się nie do pomyślenia.
I tak – kolejno – grecki kryzys uchylił założenie o tym, że do strefy euro można tylko wejść. Całkiem realna stała się wizja wystąpienia lub „wyproszenia” z eurozony jednego z jej członków. Za rok lub dwa Brytyjczycy mogą stworzyć precedens, jeżeli zdecydują się na wyjście z UE. Obecnie widzimy jak trzeszczy w szwach strefa Schengen, jedno z kluczowych osiągnięć UE. Od tego niedaleka droga do zakwestionowania podstaw europejskiego jednolitego rynku: swobodnego przepływu osób oraz dostępu do zasiłków i emerytur w innych krajach członkowskich. Ewentualna secesja Katalonii byłaby kolejnym dowodem na postępującą fragmentację Europy.
Niepewność dotyczy nie tylko przyszłości, lecz także przeszłości UE. To zresztą dwie strony tego samego medalu. Brytyjski historyk, Simon Schama, wzbudził kiedyś poruszenie w środowisku naukowym książką „Umarłe pewniki”, w której zademonstrował, jak pozornie niekwestionowane fakty z historii powszechnej rozmywają się w „wielokrotne możliwości alternatywnych narracji”1. Właśnie tego rodzaju rozmywanie się pamięci o ostatnich dekadach towarzyszy dzisiejszemu zamętowi w Europie. Dotyczy to choćby oceny strefy euro. Utworzenie wspólnej waluty, do niedawna przedstawiane jako jedno z czołowych osiągnięć integracji europejskiej, bywa coraz częściej oceniane jako polityczny błąd lub falstart – i to zarówno na południu, jak i na północy kontynentu.
Twarde lądowanie
Zwątpienie we własną przeszłość i przyszłość nieobce jest dziś także Hiszpanom. Stan miejscowych umysłów trafnie oddał pisarz Antonio Muñoz Molina w eseju pt. „Wszystko, co było stałe”2. Jego zdaniem, kryzys w strefie euro obnażył kruchość modelu rozwojowego współczesnej Hiszpanii. W kraju, który był przedstawiany przez rząd jako ósma gospodarka świata, nagle jedna czwarta siły roboczej znalazła się bez pracy. Wśród osób młodych bezrobocie przekroczyło 50%, osiągając najwyższy poziom w całej Europie za wyjątkiem Grecji. W pył rozsypała się legenda o Hiszpanii jako „złotym dziecku” integracji europejskiej. Okazało się, że znaczna część środków strukturalnych została utopiona w betonie, wydana na puchnącą administrację wszystkich poziomów lub zwyczajnie rozkradziona. Hiszpania niewątpliwie bardzo się rozwinęła, ale nie w takim stopniu, jak przez lata przedstawiano to jej mieszkańcom. Dlatego lądowanie okazało się aż tak dotkliwe.
Być może scenariusz katalońskiej secesji nigdy nie stałby się realny, gdyby nie hiszpański kryzys 2010 roku oraz związana z nim atmosfera rosnącego zwątpienia w sukces modernizacji i demokratyzacji kraju. Do rozkręcenia niepodległościowej spirali przyczyniła się także kontrowersyjna decyzja hiszpańskiego Sądu Najwyższego, który w 2010 zakwestionował kluczowe postanowienia Statutu Autonomicznego Katalonii, uzgodnionego cztery lata wcześniej przez kataloński rząd z premierem Hiszpanii, José Luisem Zapatero. Do trwałej zmiany postaw wśród Katalończyków nie doszłoby też, gdyby nie kilka dekad konsekwentnej polityki promującej „katalońskość” w regionalnym systemie edukacji, mediach, kulturze oraz na rynku pracy.
40 procent
Zgodnie z wynikami badań Centro de Estudios de Opinión, do roku 2008 opcja niepodległościowa cieszyła się stabilnym poparciem 15% mieszkańców Katalonii. Zdecydowanie więcej zwolenników (po ok. 35%) miały dwa inne rozwiązania: federacji lub utrzymania dotychczasowej autonomii.
Potem nastąpił zdecydowany wzrost poparcia Katalończyków dla opcji niepodległościowej, zbliżając się do poziomu 50% pod koniec 2013. Doszło do tego na fali protestów przeciwko wspomnianej już decyzji Sądu Najwyższego oraz w związku z upolitycznieniem kwestii niepodległościowej przez nowy rząd Katalonii, utworzony po wyborach 2012 roku. Madryt posłużył za „kozła ofiarnego”; zrzucono nań odpowiedzialność za kryzys finansów publicznych w Katalonii i wprowadzenie polityki zaciskania pasa. Ale zarazem sam Madryt wykazał ograniczoną gotowość do dyskusji z Katalończykami, choćby na temat możliwej reformy ich obowiązków fiskalnych w ramach Hiszpanii.
Obecnie za niepodległością opowiada się około 40% mieszkańców regionu, natomiast pozostałe dwa rozwiązania popiera po 25%. Dziś to już wystarczające poparcie, aby zechcieć na dobre zerwać z Hiszpanią, gdyż pro-niepodległościowe partie pod wodzą prezydenta Katalonii, Artura Masy, traktują najbliższe wybory jako de facto referendum w sprawie niepodległości. Bardzo prawdopodobne, że zagłosuje na nie co najmniej 40% Katalończyków, co przełoży się na ponad połowę miejsc w katalońskim parlamencie. To zaś, jak zapowiada Artur Mas, zostanie odczytane jako mandat do formalnego zainicjowania procesu odrywania się Katalonii od Hiszpanii. Do secesji mogłoby, jego zdaniem, dojść w ciągu kolejnych 18 miesięcy.
Kilka kryzysów naraz
Hiszpański rząd kierowany przez Mariano Rajoya powtarza konsekwentnie, że „do niepodległości Katalonii nigdy nie dojdzie”. To twarde stanowisko obecnie pomaga mu skonsolidować poparcie wśród Hiszpanów. Co więcej, cięcia fiskalne i reformy na rynku pracy, wprowadzone przez rząd cztery lata temu, zaczynają przynosić efekty. Hiszpania gospodarczo rośnie, przybywa miejsc pracy. Dzięki temu w wyniku najbliższych wyborów parlamentarnych w Hiszpanii (które muszą odbyć się do 20 grudnia tego roku) partia Rajoya ma szansę utrzymać się u władzy. Jeszcze rok czy dwa lata temu wydawało się to zupełnie nieprawdopodobne.
Jednak bez względu na wynik jednych i drugich wyborów (najpierw w Katalonii, potem w całym kraju), Hiszpanię i tak może czekać trudny polityczny okres rekonstrukcji sceny politycznej. Obecne sondaże wskazują na to, że ani Partia Pracy, ani socjaliści nie zdobędą większości koniecznej do samodzielnego rządzenia krajem. Zarazem trudno w tej chwili wyobrazić sobie ich koalicje z depczącymi im po piętach partiami – lewicowym Podemos lub centrowymi Ciudadanos – które wyrosły na kontestacji polityki głównego nurtu.
Dlatego – tak jak cała UE – Hiszpania prawdopodobnie będzie musiała w nadchodzących latach mierzyć się nie z jednym, lecz z kilkoma kryzysami naraz. Możliwe, że wyłoniony w ogólnonarodowych wyborach nowy hiszpański rząd będzie gotowy (lub zmuszony) do większej otwartości wobec Katalończyków, co otworzy nieistniejącą obecnie przestrzeń do kompromisu. Katalonia pozostałaby częścią Hiszpanii, ale na korzystniejszych dla siebie zasadach. Niewykluczony jest jednak także inny scenariusz, w którym dojdzie do paraliżu politycznego w Madrycie, a to jeszcze bardziej rozbudzi niepodległościowe apetyty Katalończyków. Jaka wówczas będzie reakcja Madrytu? Jak dotąd spór o niepodległość Katalonii miał postać wyjątkowo pokojową i dyplomatyczną. Jednak w pamięci Hiszpanów wciąż żywe pozostaje wspomnienie wojny domowej z lat 1936-1939, traktowane póki co jako niedotykalne tabu.
Czy Katalonia to problem „europejski”?
Rozpad Hiszpanii lub przeciągający się spór między Madrytem i Barceloną byłby niewątpliwie problemem dla UE. Ale to także problem „europejski” sui generis, po raz kolejny przywołujący pytanie o logikę integracji i powodzenie czołowych unijnych polityk.
Po pierwsze, nawet jeśli źródła niepodległościowego zrywu Katalończyków mają głównie charakter wewnętrzny, to trudno uniknąć wrażenia, że do rozkręcenia secesyjnej spirali nie doszłoby, gdyby nie hiszpański kryzys 2010 roku, którego źródła tkwią z kolei – w dużej mierze – w konstrukcji strefy euro, która zachęciła hiszpańskie rządy do nieodpowiedzialnej polityki gospodarczej w latach poprzedzających kryzys. Katalonia pewnie też nie zbuntowałaby się, gdyby nie bezkompromisowość hiszpańskiego rządu, narzucającego jej odgórny plan cięć bez pozostawienia pola do dyskusji; i gdyby nie polityczna słabość tego rządu, do czego przyczyniła się podobnie mało refleksyjna postawa Brukseli wobec zmagających się z kryzysem państw eurozony. Ponadto, kryzys zapewne nie byłby aż tak dotkliwy dla Hiszpanów, gdyby nie wcześniejszy nadmierny optymizm unijnych i hiszpańskich elit w ocenie skuteczności doganiania Europy przez ojczyznę don Kichota. I gdyby nie notoryczne przymykanie oczu na jawne marnotrawstwo unijnych środków. To wszystko stawia pytania o skuteczność modernizacyjną czołowych projektów europejskich, jakimi są wspólna waluta oraz polityka spójności.
Po drugie, ważnym celem samego zjednoczenia Europy było rozładowanie konfliktów na Starym Kontynencie. Nowatorski podział kompetencji pomiędzy szczebel narodowy i ponadnarodowy miał pozwolić na stopniowe odchodzenie od myślenia w kategoriach narodów i suwerenności. Z tej perspektywy, rozkwit nacjonalizmów i tendencji separatystycznych w różnych częściach Europy – w tym w Katalonii – można odczytywać jako realne wyzwanie dla takiej koncepcji UE. Prawdziwy paradoks polega jednak na tym, że katalońscy nacjonaliści nie chcą do Hiszpanii, ale do Europy owszem, jak najbardziej!
Być może Bruksela powinna lepiej odpowiadać na oczekiwania zwolenników „Europy ojczyzn”? Zdecydować, jaki jest ostateczny celu wysiłków zjednoczeniowych: czy chodzi o federację, konfederację, a może zwyczajną współpracę międzyrządową; czy tylko o integrację ekonomiczną, czy raczej o wspólnotę wartości?
A być może chodzi o głębszy problem: jaki wpływ na tożsamość wielokulturowych społeczeństw ma kształtowanie się tożsamości europejskiej? Z punktu widzenia Katalończyków albo Szkotów w pełni uzasadnione jest pytanie o to, czy muszą koniecznie zapośredniczać swoją „europejskość” poprzez „hiszpańskość” lub „brytyjskość”? Dlaczego droga z Barcelony do Brukseli musi obowiązkowo wieść przez Madryt? I nawet jeśli Komisja Europejska konsekwentnie powtarza, że jakikolwiek region, który oderwie się od państwa członkowskiego, znajdzie się „automatycznie” poza UE, to powyższe pytanie pozostaje w mocy.
Lekcja katalońska
Ale lekcja, jaką „kwestia katalońska” daje Europie, ma także wymiar bardziej uniwersalny. Trudno dziś powstrzymać się przed pytaniem o to, jaka jest różnica między ewentualnym „exitem” katalońskim, a Brexitem czy Grexitem? Wszystkim chodzi zasadniczo o to, aby odzyskać kanał do komunikowania i egzekwowania własnej podmiotowości: względem Madrytu w przypadku Katalonii; względem Brukseli i innych państw członkowskich w przypadku Grecji, Wielkiej Brytanii oraz rosnącej rzeszy eurosceptyków z innych państw członkowskich.
Co istotne, tego rodzaju kanał w większości przypadków już istnieje: zarówno w Hiszpanii, której regiony cieszą bezprecedensowym jak na skalę europejską zakresem autonomii; jak i w UE, która w zależności od klimatu politycznego dozuje proporcje między logiką wspólnotową a międzyrządową. Natomiast w obydwu przypadkach kanał ten nie zafunkcjonował dobrze w czasie ostatniego kryzysu. Bruksela i najsilniejsze państwa UE wykazały bezkompromisowość, twardo wymagając surowych cięć fiskalnych od pogrążonych w kryzysie krajów strefy euro. W ten sposób wzbudziły wątpliwości co do idei wspólnotowej wśród wielu zwykłych Europejczyków, w niepewnych czasach dodatkowo wyczulonych na kwestię suwerenności. Podobnie nieustępliwy był w ostatnich latach Madryt w stosunku do Barcelony. Trudno dziwić się, że wśród Greków, Brytyjczyków czy Katalończyków narastał resentyment. Ale czy to już powód do ich rozstania z – odpowiednio – strefą euro, UE lub Hiszpanią?
Spór między Katalonią a Hiszpanią rozkręcił się do tego stopnia, że w tej chwili dotyczy już nie tylko modelu autonomii, ale też tego, kto kogo uznaje za naród lub nie. Zwolennicy hiszpańskiej integralności często odmawiają uznania Katalonii za osobny naród. Z kolei zatwardziali katalońscy niepodległościowcy twierdzą, że to Hiszpania nie jest żadnym narodem (la nación), a jedynie państwem (el Estado). Zdaniem hiszpańskiego historyka, José Álvareza Junco3, obie grupy popełniają błąd. Jeśli bowiem definiować naród jako „grupę osób wierzących w to, że łączy je wspólna kultura i żyjących na terenie, który uznają za własny”, to kryterium narodowe spełnia zarówno Katalonia, jak i Hiszpania. Ale co z tego wynika? Jeżeli Katalonia po ogłoszeniu niepodległości wcale nie chciałaby wychodzić ze strefy Schengen, strefy euro ani UE, a własny hymn, flagę i autonomię językową już ma, to niepodległość może przynieść jej co najwyżej „kompensację emocjonalną”. Czy warto tylko po to aż tak wiele ryzykować? Czy nie lepiej poszukać kompromisu? Pewnie tak, ale do tego potrzebne jest zrobienie kroku w tył przez każdą ze stron.
Albert Otto Hirschman – autor słynnej triady „lojalność, krytyka, rozstanie”4 – zastanawiał się w 1981 roku, czy „jedną z kluczowych misji Wspólnot Europejskich nie okaże się zapobieżenie wojnom domowym lub secesyjnym w państwach Europy Zachodniej, poprzez zapewnienie skłonnym do secesji regionom nowych kanałów do wyrażenia krytyki”5. Miał wówczas na myśli głównie Flandrię, Kraj Basków oraz Katalonię. W jego wyobrażeniu, UE miała przyczyniać się do rozładowywania napięć obserwowanych w państwach narodowych, ponieważ tworzyła nową wspólnotę, nieobciążoną dziedzictwem dawnych konfliktów.
Przypadek Katalonii skazuje na to, że mechanizm ten obecnie nie działa poprawnie lub co najmniej uległ awarii. Jednak płynące z tego wnioski dotyczą nie tylko Hiszpanii, lecz także innych „exitów” Europy. Zarówno w samej Hiszpanii, jak i na poziomie UE, potrzebne jest podjęcie próby odbudowy wspólnoty (hiszpańskiej i europejskiej) oraz reanimacji „pewników”, które stabilizowały sytuację przed kryzysem. Trzeba upewnić się, że wszyscy chcą mimo wszystko zmierzać dalej razem, i to w tym samym kierunku. Trzeba z cierpliwością i szacunkiem potraktować rodzące się tu i ówdzie resentymenty. Być może okaże się, że nikt z nikim wcale rozstawać się nie musi ani nie chce.