Julia Michalak
Jeżeli kiedyś Europejski Bank Centralny podejmie decyzję o wyemitowaniu banknotu o nominale 1000 euro, to być może na jego rewersie obok mostów, będących metaforą wspólnoty i porozumienia, znajdzie się sieć energetyczna – symbol zjednoczonej Europy XXI wieku.
Chile czyni różnicę
Paweł Zerka
Komentarz
Po niedzielnych wyborach w Chile dojdzie najprawdopodobniej do przyspieszenia reform. Te nie powinny zaszkodzić ani sprawności państwa, ani jego wizerunkowi. Przeciwnie – mogą stanowić długo oczekiwane dopełnienie procesów modernizacji i demokratyzacji w kraju, który służy za regionalny punkt odniesienia oraz wzór do naśladowania.
Latynoski wyjątek
Chile to społeczeństwo zaledwie 17-milionowe, o gospodarce dwukrotnie mniejszej niż Polska. Niemniej jego siła przykładu w regionie latynoskim i na świecie jest trudna do przecenienia. To jedyny obok Urugwaju kraj w Ameryce Łacińskiej sytuowany przez Bank Światowy w grupie gospodarek o wysokim dochodzie. To jedyny obok Meksyku latynoski członek OECD. Chile regularnie plasuje się w czołówce światowych rankingów wolności gospodarczej (7. miejsce na świecie według fundacji Heritage) oraz konkurencyjności (34. miejsce na świecie i pierwsze w regionie według Światowego Forum Ekonomicznego). To przede wszystkim regionalny wzór skutecznej demokratyzacji i modernizacji.
Doświadczeniami Chile inspirują się inne państwa latynoskie – szczególnie Kolumbia i Peru, które w ostatniej dekadzie znalazły się na ścieżce modernizacji. Kolumbia kopiuje nie tylko chilijskie reformy gospodarcze, ale również jej strategię globalną: ubiegając się o wejście do OECD, podpisując umowy wolnohandlowe z najważniejszymi gospodarkami świata, otwierając się na Azję. Nieprzypadkowo, to właśnie Kolumbia, Peru i Chile, wspólnie z Meksykiem, powołały w 2012 roku Sojusz Pacyfiku – jako forum integracji w duchu liberalnym, które ma uczynić z nich atrakcyjnych partnerów dla światowych „gigantów”, zwłaszcza Chin.
Niemniej, demokratyzacja i modernizacja bynajmniej nie są w Chile procesami sfinalizowanymi. Pozostaje ono społeczeństwem głęboko podzielonym, o nierównościach dochodowych porównywalnych z państwami południowej Afryki. Jest krajem bogatym, w którym jednak edukacja pozostaje płatna, a przy tym absurdalnie droga. Studenci zadłużają się na długie lata po to, by zdobyć wyższe wykształcenie. Wreszcie, Chile jest narodem, który psychologicznie nie poradził sobie dotąd ani z dziedzictwem prawicowej dyktatury wojskowej (lata 1973-1990), ani ze wspomnieniem chaosu społecznego z czasów lewicowego rządu Salvadora Allende (1970-1973). Widma przeszłości nie pozwalały do tej pory na naruszanie konsensusu, który wykształcił się w tym kraju po roku 1990.
Te wszystkie kwestie stały się teraz stawką wyborów prezydenckich i parlamentarnych, które odbędą się 17 listopada (z ewentualną drugą turą wyborów prezydenckich miesiąc później). Z jednej strony, pojawia się szansa na to, aby Chile przeszło do kolejnego etapu demokratyzacji i modernizacji. Z drugiej strony, pojawiają się obawy o to, co ewentualne zwycięstwo lewicy może oznaczać dla przyszłości chilijskiego modelu.
Powrót czy odwrót?
Większość sondaży wskazuje na to, że wybory ze zdecydowaną przewagą i być może już w pierwszej turze wygra socjalistka Michelle Bachelet, która wcześniej zasiadała na fotelu prezydenckim w latach 2006-2010. Jeśli tak się stanie, wówczas lewica wróci do władzy po czterech latach spędzonych w opozycji. Warto przypomnieć, że centrolewicowa koalicja rządziła Chile nieprzerwanie przez dwadzieścia lat, od końca dyktatury gen. Augusto Pinocheta w 1990 roku aż do 2010 roku, gdy jej panowanie przerwał Sebastian Piñera.
Pod prawicowymi rządami Piñery Chile rozwijało się w tempie ponad 5% rocznie, a bezrobocie spadło do rekordowo niskiego poziomu 5-6%. Mimo to, notowania rządu są mizerne, a wysunięta przez prawicę kandydatka do prezydentury ma poparcie trzykrotnie niższe od Bachelet i nie może nawet być pewna drugiego miejsca w wyborach. Rząd padł ofiarą niezadowolenia społecznego, którego najjaskrawszym odzwierciedleniem są trwające już ponad dwa lata protesty studentów.
To niezadowolenie jest, w pewnym sensie, efektem dobrobytu. Wzrost gospodarczy zdążył przełożyć się na wyższe aspiracje obywateli, a Chile wkroczyło w ten etap rozwoju, gdy klasa średnia zaczyna głośniej dopominać się o swoje. Ma ku temu uzasadnione powody – jak to bowiem możliwe, aby w kraju, który zarabia krocie na eksporcie surowców, szkoły średnie i wyższe pozostawały płatne i należały do najdroższych na świecie, podczas gdy wojsko ma wciąż zapewniony stały udział w zyskach z handlu miedzią?
Nawiązując do Acemoglu i Robinsona („Why Nations Fail?”, 2013), można uznać, że chilijskie instytucje ekonomiczne i polityczne, które mimo wprowadzenia demokracji w 1990 roku zachowały sporą dozę „ekstraktywności” w postaci nikłej redystrybucji dochodów i systemowego uprzywilejowania prawicy, teraz -dzięki wzrostowi gospodarczemu i społecznej mobilizacji- mogą wreszcie nabrać bardziej „inkluzywnego” charakteru.
Platformą wyborczą Bachelet jest koalicja złożona nie tylko z socjalistów, chadeków i demokratów, ale również komunistów. To sytuuje ją zdecydowanie bardziej na lewo niż wtedy, gdy sprawowała władzę po raz pierwszy. Jej wyborcze obietnice to ukłon w kierunku protestujących studentów, którzy chilijską lewicę w końcu wyzwolili z „letargu”. O ile do niedawna była ona zablokowana widmem chaosu społecznego z czasów Allende, o tyle teraz wydaje się świadoma tego, że społeczeństwo domaga się przeprowadzenia długo odwlekanych reform – a jeśli do nich nie dojdzie, dopiero wówczas może powrócić chaos. Przerwanie rządów centrolewicowych przez czteroletnie interludium Sebastiana Piñery było w tym sensie konieczne do tego, aby lewica odważyła się na zakwestionowanie niektórych elementów dotychczasowego konsensusu.
Program wyborczy Michelle Bachelet składa się z trzech głównych propozycji. Obiecuje ona reformę edukacji: w pełni publiczne szkolnictwo wyższe oraz dofinansowanie szkół średnich i ich obowiązkowe przejście na zasady non-for-profit. Dla sfinansowania reformy edukacji przeprowadzona ma zostać reforma podatkowa: podatek płacony przez przedsiębiorstwa ma w ciągu czterech lat wzrosnąć z 20 do 25%, a jednocześnie zlikwidowany ma zostać system ulg od reinwestowanych zysków. W zamian za to, najwyższa stawka podatku od dochodów osobistych zostanie zmniejszona z 40 do 35%. Te propozycje budzą kontrowersje: OECD zwraca uwagę na regresywny charakter reformy edukacji (skorzystają na niej zarówno biedni, jak i bogaci studenci), podczas gdy przedsiębiorcy obawiają się pogorszenia warunków dla prowadzenia biznesu.
Symbolicznie najistotniejszym punktem programu jest jednak propozycja trzecia: zmiany konstytucji. Nowa ustawa zasadnicza miałaby zastąpić obecną, która został uchwalona jeszcze w 1980 roku, czyli w mrokach dyktatury Pinocheta. Socjaliści chcą reformy ordynacji wyborczej, która systematycznie uprzywilejowuje prawicę. Zmiana konstytucji będzie politycznie trudna do przeprowadzenia, ale nie niemożliwa – zważywszy na to, że także część prawicy może tę propozycję poprzeć.
Waga instytucji
Można spodziewać się, że pod rządami Michelle Bachelet dojdzie do przyspieszenia reform. Natomiast nie należy obawiać się radykalnego zwrotu na lewo i powrotu do chaosu społecznego lat siedemdziesiątych. Przeciwko takiej wizji przemawia nie tylko to, że Bachelet już raz dała się poznać jako roztropna głowa państwa. Jej pole manewru jest również ograniczone instytucjonalnie.
Socjalizm oznacza dzisiaj w Chile co innego, niż w większości pozostałych krajów Ameryki Łacińskiej. Z uwagi na wysoki poziom rozwoju gospodarczego oraz głęboko zakorzenioną tradycję polityczną, chilijscy socjaliści mają więcej wspólnego z europejską socjaldemokracją niż z antyimperialną lewicą latynoską w stylu braci Castro czy Hugo Chaveza.
Większą przewidywalność chilijskiej sceny politycznej można, do pewnego stopnia, tłumaczyć powodzeniem eksperymentu modernizacyjnego, zainicjowanego w tym kraju jeszcze w czasach dyktatury wojskowej. W Chile zdecydowano się na gospodarcze otwarcie, które okazało się sukcesem – a co najważniejsze, sukcesem w oczach Chilijczyków. To ważna różnica w porównaniu z Argentyną, która w świadomości swoich obywateli ponosiła porażkę bez względu na to, czy stawiała na wolny handel, czy na gospodarczą samowystarczalność. Historia sukcesu to silny fundament pod ogólnonarodowe porozumienie polityczne. Michelle Bachelet jest w stanie zakwestionować niektóre elementy polityczno-ekonomicznego konsensusu (np. sposób finansowania systemu edukacji, ordynację wyborczą), natomiast nie będzie naruszać jego fundamentów.
Przewidywalność polityczna Chile ma zresztą głębsze źródła. Na początku XIX wieku, w latach 1830-1837, Diego Portales położył podwaliny pod nowoczesne struktury państwowe. Pod jego wpływem usprawniona została administracja centralna. Dzięki konstytucji z 1833 roku, Chile doświadczyło w XIX wieku stabilności politycznej, jakiej nie zaznały inne kraje Ameryki Łacińskiej. Dzisiejszego sukcesu gospodarczego Chile nie można sprowadzać do wpływu „Chicago Boys”, którym Augusto Pinochet pozwolił na przeprowadzenie w Chile neoliberalnego eksperymentu. Porównanie Chile z formalnie również neoliberalną Argentyną lat dziewięćdziesiątych daje powody do stwierdzenia, że chilijski sukces nie wydarzyłby się, gdyby nie stabilne instytucje polityczne i ekonomiczne już wcześniej w tym kraju utrwalone. Gwoli przypomnienia: Argentyna zakończyła swoją ostatnią przygodę z neoliberalizmem spektakularnym bankructwem 2001 roku, choć jeszcze kilka lat wcześniej stawiana była na świecie za wzór przemian.
Lekcja ze stabilności
Reformy, jakich można spodziewać się po przyszłym rządzie, będą związane z rozwojem elementów społeczeństwa dobrobytu w kraju, którego produkt krajowy brutto na osobę (w wartościach nominalnych) jest już teraz wyższy niż w Polsce, ale który zmaga się z problemem olbrzymich społecznych nierówności. Jeżeli Michelle Bachelet wygra wybory, wówczas położy główny nacisk na faktycznie potrzebną reformę systemu edukacji oraz zmianę konstytucji. Natomiast przyjazne warunki dla prowadzenia biznesu, z których słynie Chile, nie powinny ulec istotnemu pogorszeniu. Ewentualny wzrost podatku od prowadzenia działalności gospodarczej to niewielka zmiana biorąc pod uwagę to, że najsilniejszą przewagą konkurencyjną Chile jest jej ekonomiczny ekosystem – z praworządnością i poszanowaniem praw własności na czele.
Papierkiem lakmusowym dla międzynarodowej strategii nowego rządu będzie forma jego zaangażowania w rozwój Sojuszu Pacyfiku. Ten powołany został przez czterech podobnie myślących liberalnych przywódców. Gdyby do zmiany koalicji rządzącej doszło nie w Chile, lecz w jakimkolwiek innym państwie członkowskim, wówczas istniałyby uzasadnione obawy o to, czy zobowiązania podjęte w ramach wspólnej inicjatywy będą dalej przestrzegane. Natomiast w przypadku Chile ryzyko ma inny charakter. Michelle Bachelet już zapowiedziała, że będzie zabiegać o to, aby Sojusz Pacyfiku nie stał się zamkniętym klubem – w czym można dopatrywać się chęci zacieśnienia stosunków z Brazylią i Argentyną. To może częściowo zahamować postępy integracyjne w ramach Sojuszu. Ale może również przyczynić się do politycznego „odblokowania” Mercosuru, który w ciągu ostatniej dekady wpędził się w ślepą uliczkę izolacji i protekcjonizmu.
Chilijski wzór dla innych krajów latynoskich nie straci na znaczeniu, przeciwnie – ma szansę ulec długo oczekiwanej aktualizacji. Kolumbia i Peru będą mogły dalej wpatrywać się w Chile jak w szklaną kulę, obserwując to, co czeka je za kilka dekad, jeżeli tylko utrzymają dotychczasowe tempo rozwoju. Natomiast sposób, w jaki dokona się polityczna zmiana warty w Chile (a wszystko wskazuje na to, że się dokona) może być cenną lekcją dla całej Ameryki Łacińska z zakresu transformacji demokratycznej, ekonomicznej stabilności oraz wagi instytucji.