Trans-Atlantyk Putina
Komentarz
Paweł Zerka
Mimo zachodnich sankcji i ostracyzmu, prezydent Rosji spotyka się z ciepłym przyjęciem w wielu latynoskich krajach, w tym w Argentynie i Brazylii. Nie jest to bynajmniej początek nowego transatlantyckiego sojuszu, a raczej element politycznej i ekonomicznej gry Władimira Putina. Jednak UE, zamiast biernie się temu przyglądać, powinna przejść do dyplomatycznej kontrofensywy – na przykład poprzez zaangażowanie krajów latynoskich w rozmowy nad poszerzonym Transatlantyckim Partnerstwem w dziedzinie Handlu i Inwestycji (TTIP).
Latynoskie tournée
W połowie lipca Brazylia była gospodarzem szóstego szczytu BRICS: instytucji zrzeszającej Brazylię, Rosję, Indię, Chiny i RPA. Prezydent Rosji odbył przy tej okazji dłuższe tournée po Ameryce Łacińskiej.
Rozpoczął – symbolicznie – od Kuby, ogłaszając darowanie 90% długów zaciągniętych przez reżim braci Castro jeszcze w czasach ZSRR. Następnie udał się z „nieplanowaną” wizytą do Nikaragui (jako pierwszy rosyjski prezydent w historii), obiecując Danielowi Ortedze pomoc Rosji w realizacji ambitnego projektu budowy kanału transoceanicznego, współfinansowanego przez Chiny. W Buenos Aires podpisał szereg porozumień o energii jądrowej, w związku z argentyńskimi planami dywersyfikacji źródeł energii. Cristina Fernández de Kirchner zasygnalizowała Putinowi potrzebę wsparcia finansowego w związku z trudnościami, przez jakie obecnie przechodzi jej kraj. Wreszcie, w Brazylii, Putin rozmawiał z Dilmą Rousseff o sprzedaży rosyjskiej broni, w tym systemów przeciwlotniczych przed letnią olimpiadą organizowaną w 2016 roku w Rio de Janeiro. Przy okazji spotkał się z prezydentem Wenezueli, Nicolasem Maduro, zaproszonym w charakterze gościa specjalnego na szczyt BRICS w brazylijskiej Fortalezie.
Ów szczyt był kulminacyjnym momentem latynoskiej podróży Putina. Ogłoszono na nim długo oczekiwane uruchomienie Nowego Banku Rozwoju z siedzibą w Szanghaju, a także utworzenie Systemu Rezerw Awaryjnych, który ma zwiększyć odporność krajów BRICS na kryzysy międzynarodowe. Każdy członek BRICS zobowiązał się wpłacić do kasy Nowego Banku po 10 mld USD, w charakterze kapitału początkowego, uzyskując w zamian równą siłę głosu w tej instytucji. Ma ona rozpocząć działalność w ciągu najbliższych dwóch lat. Podczas szczytu nowo wybrany premier Indii, Narendra Modi, uznał Rosję za „najlepszego przyjaciela Indii”, a inni liderzy BRICS zdawali się podzielać tę sympatię.
Objazd po latynoskich stolicach był wizerunkowym sukcesem Putina. Przed rosyjskim społeczeństwem zaprezentował się jako przywództwa, który cieszy się popularnością w świecie rozwijającym się. Przed latynoską opinią publiczną – jako asertywny lider jednego ze światowych mocarstw. Przy okazji udało mu się dać Zachodowi do zrozumienia, że nie przejmuje się jego sankcjami. Zagrał Amerykanom „na nosie”, rozpoczynając swoją podróż od Kuby, wciąż przez nich izolowanej (przynajmniej z formalnego punktu widzenia). Obecnością w regionie wywołał też uśpione duchy zimnowojennego konfliktu, gdy Stany Zjednoczone i ZSRR walczyły o ideologiczny prymat w tak zwanym „Trzecim Świecie”, w tym w krajach Ameryce Łacińskiej.
W wielu publicznych wystąpieniach wygłoszonych podczas wizyty na drugiej półkuli, Putin uderzał w antyimperialne tony. Podkreślał strategiczne znaczenie nowych, powołanych przez BRICS instytucji, mających stanowić alternatywę dla Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Popierał dążenia Argentyny do odzyskania kontroli nad Malwinami/Falklandami. Porównywał sankcje nałożone przez Zachód na Rosję z tym, jak zagranica ingeruje w finansową suwerenność Argentyny, nie pozwalając jej na wywiązanie się z zobowiązań wobec wierzycieli.
Ameryka Putińska?
A jednak, przesadą byłoby uznanie latynoskiej ofensywy Putina za zwiastun strategicznego zbliżenia między Rosją a poszczególnymi krajami Ameryki Łacińskiej, nie mówiąc już o całym tym regionie. Rosja pozostaje dla nich partnerem o znaczeniu „symbolicznym” – aczkolwiek słowo to ma w tym wypadku podwójne znaczenie.
Z jednej strony, Rosja pozostaje marginalnym partnerem gospodarczym dla większości państw latynoskich. Plasuje się poza pierwszą dziesiątką kluczowych partnerów handlowych Brazylii, Argentyny, Boliwii, Chile, Kolumbii, Meksyku, Peru, a nawet politycznie bliskiej Nikaragui. Jest tylko umiarkowanie istotnym źródłem importu dla Wenezueli (ok. 7% importu tego kraju), Paragwaju (1,7%) i Kuby (1,3%), a także rynkiem zbytu dla produktów eksportowanych przez Paragwaj (10%) i Ekwador (3,3%). Całe lata świetlne dzielą Rosję od UE, Chin i Stanów Zjednoczonych, które pozostają niekwestionowanymi liderami, gdy chodzi o transregionalny handel państw latynoskich.
Z drugiej strony, obecność Rosji uwidacznia się sektorze obronnym, który jest „symboliczny” bo strategicznie znaczący. Rosja już teraz jest kluczowym dostawcą sprzętu wojskowego dla Nikaragui, która modernizuje swoją armię. Tajemnicą Poliszynela jest to, że negocjuje swój udział w modernizacji kubańskiej armii. Z kolei zgodnie z podpisanymi w lipcu porozumieniami odegra w najbliższych latach podobną, choć znacznie bardziej prestiżową rolę w przypadku Brazylii. Dostrzegalny jest udział Rosji w przedsięwzięciach energetycznych na Kubie, a zgodnie z nowymi porozumieniami będzie wkrótce widoczny także w Argentynie.
Ostatnio w stosunkach rosyjsko-latynoskich pojawił się nowy symboliczny wątek. Kraje Ameryki Łacińskiej – w tym zwłaszcza Argentyna, Brazylia i Chile – wyrosły na potencjalnie największych (obok Turcji i Białorusi) beneficjentów embarga, które Rosja nałożyła na żywność z UE, Stanów Zjednoczonych, Norwegii i Australii. Na większym eksporcie mięsa, soi i kukurydzy mają szansę zyskać Brazylia i Argentyna, podczas gdy Chile może „wyręczyć” Europę w dostawie ryb. Już w sierpniu Bruksela podjęła dyplomatyczne kroki, mające na celu przekonać latynoskie rządy, aby wstrzymały się przed wykorzystaniem tej wyjątkowej sytuacji dla własnych korzyści. Niemniej, na tę chwilę, działania te nie przyniosły oczekiwanych przez UE rezultatów.
Pragmatyzm w czasach kryzysu
Z perspektywy europejskiej może istnieć pokusa, by kwestię ustosunkowania się krajów latynoskich do rosyjskiego embarga potraktować jako „papierek lakmusowy” relacji między dwoma regionami; jako wyznacznik przynależności Ameryki Łacińskiej do światowego Zachodu lub Południa. To bez wątpienia jedna z tych sytuacji, gdy uwidacznia się charakterystyczne dla tego regionu nakładanie się dwóch tożsamości globalnych. W tym rozumieniu, wykorzystanie przez kraje latynoskie sprzyjającej okazji do pogłębienia handlu z Rosją mogłoby zostać potraktowane przez UE jako poważna kwestia sporna w relacjach z Ameryką Łacińską.
Jednakże perspektywa latynoska na tę kwestię wydaje się zupełnie inna od europejskiej. Zarówno nieformalny lider tego regionu, Brazylia, jak i większość krajów latynoskich podchodzi do sprawy pragmatycznie. Wolą traktować obecny spór między Rosją a UE, Stanami Zjednoczonymi i innymi krajami Zachodu jako sprawę dotyczącą wyłącznie zaangażowanych stron. To, co przez Europę mogłoby zostać odczytane jako przychylność wobec Putina, jest dla krajów latynoskich jedynie oznaką w pełni uprawnionej neutralności. Warto raczej zastanowić się nad tym, skąd bierze się ta rozbieżność perspektyw.
W tym przypadku, jedno z najbardziej prawdopodobnych wyjaśnień tkwi w panującym obecnie zastoju w stosunkach UE – Ameryka Łacińska. Rozwojowi tych stosunków nie sprzyja chaos ekonomiczny w Argentynie i Wenezueli, których rządy coraz częściej odwołują się do antyimperialnej i antyzachodniej retoryki. Rosnącym źródłem frustracji staje się brak postępu w negocjacjach nad umową stowarzyszeniową między UE a Mercosurem (unią celną zrzeszającą Argentynę, Brazylię, Paragwaj, Urugwaj i Wenezuelę). Przez ponad rok zapowiadano przełamanie impasu w tym procesie, zainicjowanym ponad dziesięć lat temu. Jednak zapał obu stron w ostatnich miesiącach wyraźnie opadł. Jest to częściowo zrozumiałe: w Brukseli następuje wymiana przywództwa, a jednocześnie Europa czeka na wyniki wyborów prezydenckich w Brazylii. Tam może dojść do wymiany rządu, choć jeszcze pół roku temu wydawało się to nieprawdopodobne.
Niepokojąca neutralność
W warunkach panującego między UE a Ameryką Łacińską zastoju oraz nastroju wyczekiwania, najmniejszy „zgrzyt” ma prawo urastać do miana poważnego problemu.
Dotyczy to, na przykład, stanowiska krajów latynoskich na forum ONZ w sprawie konfliktu rosyjsko-ukraińskiego. W połowie marca tego roku, gdy Rada Bezpieczeństwa głosowała nad rezolucją uznającą referendum na Krymie za nielegalne, poparło ją trzynastu spośród piętnastu członków Rady. Chiny wstrzymały się od głosu, a Rosja użyła prawa weta, tym samym czyniąc tę rezolucję nieważną. Argentyna i Chile tym razem poparły amerykański wniosek.
Kraje latynoskie nie były już jednak tak zdyscyplinowane pod koniec marca, gdy Zgromadzenie Ogólne ONZ głosowało nad rezolucją 68/262 potępiającą rosyjską agresję na Krymie i uznającą Krym za integralną część Ukrainy. W tym głosowaniu wzięło udział 169 krajów, z czego 100 zagłosowało „za”, aż 58 wstrzymało się od głosu, a 11 było „przeciw”. W gronie przeciwników znalazły się – obok Armenii, Białorusi, Korei Północnej, Rosji, Sudanu, Syrii i Zimbabwe – także Boliwia, Kuba, Nikaragua i Wenezuela, czyli polityczni sojusznicy Putina w regionie latynoskim. Co niepokojące, Argentyna i Brazylia, a także Ekwador, Paragwaj i Urugwaj, wstrzymały się od głosu.
Kurs kolizyjny
Władimir Putin umiejętnie wykorzystał nadarzającą się okazję. Dzięki politycznej ofensywie w stosunkach z krajami Ameryki Łacińskiej, przypieczętowanej lipcowym tournée, osiągnął sukces nie tylko propagandowy, ale także praktyczny. Zapewnił sobie alternatywnych dostawców żywności (z dużym prawdopodobieństwem jeszcze przed podjęciem decyzji o embargu). Uzgodnił ważne kontrakty dla rosyjskich firm z sektora obronnego i energetycznego. Upewnił się również, że może liczyć na poparcie innych krajów BRICS oraz Argentyny, gdy chodzi o dalszą obecność Rosji w G20.
W tym wszystkim niewątpliwie sprzyjały mu trzy czynniki: chwilowy impas w stosunkach Ameryki Łacińskiej z UE i Stanami Zjednoczonymi; charakterystyczna dla tego regionu podwójna, zachodnio-południowa tożsamość; a także – jakkolwiek by się to nie wydawało irracjonalne z naszej perspektywy – wciąż istniejące solidne pokłady politycznej sympatii wobec Rosji pośród latynoskiej lewicy.
UE może potraktować to jako przestrogę przed pochopnym traktowaniem krajów latynoskich jako naturalnych sojuszników. Zarazem jednak powinna wykazać umiar w wyciąganiu zbyt daleko idących wniosków. Potrzeba zdecydowanie bardziej pogłębionej i wyrafinowanej oceny sytuacji, aniżeli czarno-białe dzielenie świata na tych, którzy są „z nami” i tych, którzy „przeciw nam”.
Tymczasem, kraje Ameryki Łacińskiej mają powody sądzić, że nie są stroną sporu między Rosją a UE i Stanami Zjednoczonymi. W końcu Ukraina to dla większości z nich odległy i niewiele znaczący kraj. Poza tym, Latynosi mają historycznie uzasadnione motywy, by wobec wielkomocarstwowej polityki Stanów Zjednoczonych stosować zasadę ograniczonego zaufania. Mają własne potrzeby ekonomiczne. Wiele wskazuje na to, że po „złotej dekadzie” wróciły do nich chude lata, a w tej sytuacji rosyjskie embargo stanowi wyjątkowo korzystną, być może niepowtarzalną okazję. Kraje latynoskie mają wewnętrzne cele polityczne, związane chociażby (jak w przypadku Brazylii) z kalendarzem wyborczym. Wreszcie, mają własną agendę zewnętrzną, którą – wobec dotychczasowego braku postępów w reformowaniu instytucji powołanych do życia siedemdziesiąt temu w Bretton Woods – coraz częściej starają się realizować za pośrednictwem instytucji alternatywnych, takich jak BRICS.
Możemy spodziewać się, że dylemat strategiczny między tożsamością zachodnią i południową pozostanie trwałym elementem globalnego pozycjonowania się poszczególnych krajów Ameryki Łacińskiej. Nie chodzi zatem o to, aby Europa skłoniła je do opowiedzenia się po jednej albo drugiej stronie; a raczej o to, by przekonała je (w tym zwłaszcza Brazylię) do wzięcia współodpowiedzialności za sprawy globalne, przede wszystkim za międzynarodowe bezpieczeństwo. Póki kraje latynoskie nie będą czuły się podmiotami globalnego systemu zarządzania, póty będą pragmatycznie korzystać z przywileju polityki neutralności – podczas gdy ta, jak ostatnio, może znajdować się na kolizyjnym kursie wobec polityki prowadzonej przez UE i Stany Zjednoczone.
To, co UE mogłaby i powinna uczynić, to przejście do dyplomatycznej kontrofensywy w stosunkach z Ameryką Łacińską. Konkretnym wymiarem takiego podejścia byłoby zaangażowanie latynoskich partnerów (wybranych lub wszystkich tych, którzy będą chętni) w rozmowy nad poszerzonym Trans-Atlantyckim Partnerstwem w dziedzinie Handlu i Inwestycji; a zatem czymś, co można by określić mianem TTIP+. Latynoska zagrywka Putina powinna uzmysłowić nam, że skończyły się czasy prostych ekonomicznych kalkulacji; czas wrócić do geopolityki.