Paweł Zerka
Po grudniowych wyborach parlamentarnych trwa w Hiszpanii politycznych pat. Żadna z czterech głównych partii nie ma zdolności do samodzielnego rządzenia, trudno też o stabilną koalicję. Nie jest to jednak kolejny element hiszpańskiego „kryzysu” – obok utrzymującego się wysokiego bezrobocia, napięć niepodległościowych w Katalonii, czy rosnącego zniecierpliwienia obywateli elitami politycznymi zamieszanymi w afery korupcyjne. Bowiem „pod powierzchnią” tych wszystkich zjawisk ma miejsce budzący optymizm proces obywatelskiego przebudzenia. Hiszpanie na nowo odkryli politykę, powracając do niedokończonych lub wymagających aktualizacji elementów demokratycznego kontraktu. W najbliższych latach czeka ich przede wszystkim dyskusja o modelu ustrojowym i nowej umowie społecznej, które gwarantowałyby polityczny i społeczny ład.
Złe skutki dobrej rady
Albert Otto Hirschman sformułował na początku lat osiemdziesiątych hipotezę oscylowania zachodnich społeczeństw od silnego zaangażowania w sprawy publiczne do koncentracji na życiu prywatnym i z powrotem. Tę „huśtawkę” tłumaczył przede wszystkim rozczarowaniem, które nieuchronnie pojawia się w przypadku skupienia się na jednej lub drugiej sferze życia. Stwierdzał między innymi, że „kiedy przez długi czas skupiamy się wyłącznie na prywatnych troskach, wówczas odkrycie działań mających na celu osiągnięcie celów publicznych stanowi doświadczenie wyzwalające”1.
Hipoteza Hirschmana jak ulał pasuje do analizy bieżącej polityki Hiszpanii. Gdy opadł kurz po transformacji demokratycznej lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, przypieczętowanej akcesją do Wspólnot Europejskich w 1986 roku, Hiszpanie ze spokojem skupili się na życiu prywatnym: pracy i rodzinie. Jak na ironię, postępowali w ślad za radą nieżyjącego już generała Franco: „Róbcie tak jak ja i nie mieszajcie się do polityki” (hiszp. Hagan como yo, no se metan en política). Czerpali korzyści z pomyślnej koniunktury gospodarczej w Europie i na świecie. Szerokim strumieniem płynęły na Półwysep Iberyjski europejskie fundusze. To był okres rosnącego dobrobytu. Hiszpanię przedstawiano jako „złote dziecko” integracji europejskiej.
Wydawało się, że nastały czasy „postpolityki”, z rządami potrzebnymi już tylko do tego, żeby zarządzać. Mało kto przejmował się krytycznymi głosami, choć takich pojawiało się coraz więcej. Baskijski filozof Daniel Innerarity pisał w 2006 roku o potrzebie „odnowienia przestrzeni publicznej”, przypominając swoim rodakom, że polityka służy „nie tyle do negocjowania pomiędzy różnymi interesami, co do odkrywania tych interesów” w toku wspólnej deliberacji2. W międzyczasie stopniowo topniała frekwencja wyborcza. O ile jeszcze w 1996 roku w wyborach parlamentarnych głosowało ponad 80% Hiszpanów w wieku wyborczym, to w 2011 roku uczestnictwo spadło do 63%.
I to właśnie 2011 rok był momentem przełomowym. Wówczas upadło „wszystko, co wydawało się pewne”3. Hiszpania stanęła przed groźbą bankructwa. Bezrobocie sięgnęło 25%, a pośród ludzi młodych – prawie 50%. To było jednak dla większości Hiszpanów nie tylko „twarde lądowanie”, ale też lekcja, że nie można odwrócić się od polityki. Bo jeśli pozostawi się polityków poza kontrolą, wówczas powstaje więcej miejsca na korupcję: w tej chwili w rozmaite afery zamieszani są politycy z prawa i z lewa, od Madrytu przez Barcelonę po Walencję. Wówczas też łatwiejsze staje się podporządkowanie polityki wąskim interesom ekonomicznym – co było jedną z przyczyn hiszpańskiego boomu mieszkaniowego, zakończonego pęknięciem nieruchomościowej „bańki”. Warto przypomnieć, że boom trwał najpierw za czasów prawicowego premiera José Marii Aznara, a następnie podczas rządów lewicy pod wodzą José Luisa Zapatero.
Dobra rada generała Franco odbiła się Hiszpanom niczym czkawka i posłużyła za przestrogę przed zaniedbywaniem demokratycznego ogródka, skłaniając do odkrywania przestrzeni publicznej na nowo. W reakcji na kryzys ekonomiczny, obywatele „oburzyli się” i masowo wyszli na ulice. Tak zrodził się Ruch 15 maja (tzw. 15-M lub indignados), domagając się m.in. pogłębienia demokracji i reformy ustrojowej. Wówczas jednak do wyborów parlamentarnych pozostawało zaledwie sześć miesięcy; za mało, aby zdążyły wykształcić się nowe ruchy, które zagospodarowałyby rosnący kapitał społecznego niezadowolenia. W wyborach oberwało się przed wszystkim socjalistom (PSOE), którzy rządzili od 2003. W praktyce – w systemie politycznym od trzech dekad zdominowanym przez dwie partie – oznaczało to powrót do władzy prawicowej Partii Ludowej (PP) pod wodzą Mariano Rajoya.
Nadchodzi nowe?
Z pozoru mogłoby się wydawać, że utrzymany został monopol dwóch partii. Niemniej w tle zaczęły zachodzić głębsze zmiany, świadczące o politycznym przebudzaniu się hiszpańskiego społeczeństwa.
W styczniu 2014 roku na krajowej scenie politycznej pojawiła się nowa lewicowa partia Podemos, założona przez politologa Pablo Iglesiasa (37 lat). Zaczęła sukcesywnie przechwytywać poparcie elektoratu rozczarowanego politycznym mainstreamem, głównie socjalistami (mimo odmłodzenia przywództwa tych ostatnich, w osobie 43-letniego Pedro Sancheza). Podemos przeszło chrzest bojowy zdobywając 8% głosów i pięć miejsc w wyborach do Parlamentu Europejskiego – niecałe pół roku po powstaniu partii. Potwierdziło swoją siłę rok później, w wyborach autonomicznych i samorządowych. A w grudniu 2015 roku uzyskało trzeci rezultat w wyborach parlamentarnych – zdobywając 15% głosów w wyborach do parlamentu (lub 19%, jeśli uwzględnić lokalnych sojuszników w Katalonii, Walencji i Galicji).
Kontrowersje budzą poglądy Pablo Iglesiasa i innych polityków Podemos, którzy bronią autorytarnych rządów Nicolasa Maduro w Wenezueli, są co najmniej dwuznaczni w ocenie polityki zagranicznej Rosji, sugerują też wyjście Hiszpanii ze strefy euro, jeżeli Bruksela nie godziłaby się na rewizję planu redukcji deficytu budżetowego. To wszystko w nieunikniony sposób sytuuje Podemos obok greckiej Syrizy (zresztą, obie partie aktywnie się wspierają). Trzeba jednak oddać sprawiedliwość Iglesiasowi, że pozwolił wielu Hiszpanom na nowo włączyć się w procesy demokratyczne, m.in. poprzez uczestnictwo w lokalnych deliberacjach, podczas których dyskutowany i kształtowany jest program partii.
Powstanie Podemos nie było jedynym wartym odnotowania zjawiskiem odświeżającym hiszpańską politykę w ostatnich latach. W 2013 roku na szersze, ogólnokrajowe wody wypłynęła partia Ciudadanos, działająca wcześniej głównie w Katalonii. Dość szybko udało jej się stać liberalną alternatywą dla rozczarowanych wyborców centrum. W grudniowych wyborach parlamentarnych partia kierowana przez 36-letniego Alberta Riverę uzyskała 14% głosów. To dało jej czwarty wynik – który uznać można za „słodko-gorzki”, zważywszy na to, że przed wyborami byli i tacy, którzy wróżyli jej nawet zwycięstwo.
Nadejście „nowego” w hiszpańskiej polityce widać też na poziomie lokalnym. Najbardziej jaskrawym przykładem było zwycięstwo listy obywatelskiej w wyborach samorządowych w Barcelonie w 2015 roku. Nową burmistrz miasta została 41-letnia miejska aktywistka, Ada Colau, wcześniej silnie zaangażowana w ruch „oburzonych” jako wieloletnia rzeczniczka Platformy Dotkniętych Hipoteką.
Póki co, obserwowane w Hiszpanii polityczne ożywienie w wymiernym stopniu jeszcze nie przekłada się na frekwencję wyborczą. W ostatnich wyborach parlamentarnych udział wzięło 64% osób będących w wieku wyborczym, czyli zaledwie 1 punkt procentowy więcej niż w 2011 roku. Zmiana jest zatem raczej jakościowa, niż ilościowa. Nastąpiła częściowa wymiana aktywnych obywateli: jednym się zachciało, innym przestało się chcieć. Poza tym, wagę polityki odkrywają na nowo ci, którzy w procesach wyborczych brali udział już wcześniej, jednak niekoniecznie w sposób zaangażowany. Jak zauważyła redakcja dziennika El Mundo na dwa tygodnie przed grudniowymi wyborami parlamentarnymi, „po wielu latach dyskredytacji działalności publicznej, obywatele znów zaczynają rozmawiać o polityce i komentują wypowiedzi telewizyjne czterech głównych liderów. Dyskutuje się o konkretnych propozycjach i ich wykonalności. Próbuje się też wykryć ewentualne sprzeczności programowe”. Innymi słowy, obywatele „odzyskali entuzjazm względem polityki”4.
Spór o Hiszpanię raz jeszcze
Nie chodzi przy tym jedynie o praktykowanie demokracji dla samego praktykowania w duchu learning by doing. Nowe polityczne przebudzenie jest ważne także dlatego, że otwiera konstruktywną przestrzeń dla powrotu do nierozwiązanych lub wymagających ponownego rozstrzygnięcia sporów o wizję Hiszpanii. Więcej nawet, można to ożywienie traktować jako wyraz rosnącego zapotrzebowania na renegocjację narodowej umowy społecznej.
Pierwszy kluczowy spór dotyczy modelu ustrojowego. Czy możliwa jest polityczna stabilność hiszpańskiego państwa bez aktualizacji konstytucji z 1978 roku, będącej owocem kompromisu politycznego z okresu transformacji demokratycznej? Przede wszystkim, czy do utrzymania jest obecny, silnie już ale może niedostatecznie zdecentralizowany podział kompetencji pomiędzy stolicą a regionami? Czy politycznie osiągalny jest „salomonowy wyrok” w coraz bardziej napiętym sporze o niepodległość Katalonii? A jeśli nie, to czy możliwa jest Hiszpania bez Katalonii i Katalonia bez Hiszpanii?
Inny równie istotny spór dotyczy dalszego obowiązywania „umowy społecznej” w sytuacji, gdy wysokie poziomy bezrobocia i zadłużenia prywatnego okazują się społecznie nieakceptowalne, a ekonomicznie nie do utrzymania. Jak zauważa socjolog Víctor Pérez-Díaz, wraz z nastaniem demokracji ukształtował się w Hiszpanii kompromis międzypokoleniowy i międzypłciowy. Zgodnie z nim, „kobiety godziły się na to, że będą wkraczać na rynek pracy powoli i na gorszych warunkach niż mężczyźni. (…) Młodzi ludzie akceptowali to, że czekać ich będzie bezrobocie lub umowy krótkoterminowe. Jednak w zamian za to, kobiety i młodzi ludzie mogli dzielić z resztą rodziny dochody, dom, mieszkanie oraz poczucie wspólnoty z męską głową domu oraz z pozostałą częścią rodziny. (…) To pozwoliło na rozładowanie konfliktów między pokoleniami oraz na linii mężczyźni – kobiety; a przynajmniej odsunęło te konflikty w czasie”5.
Coraz wyraźniej widać, że Hiszpanie potrzebują odnowienia demokratycznego kontraktu: zarówno politycznego, jak i społeczno-ekonomicznego. Z dużym prawdopodobieństwem to właśnie koncentrować będzie uwagę hiszpańskich polityków i obywateli w najbliższych latach.
Szklanka do połowy pełna
Trzeba o tym wszystkim pamiętać, zastanawiając się nad trwającym obecnie powyborczym paraliżem koalicyjnym w Hiszpanii. Przypomnijmy: w grudniowych wyborach żadna z czterech głównych partii nie uzyskała takiego poparcia, które wystarczyłoby do samodzielnego rządzenia. Większości nie ma potencjalna centro-prawicowa koalicja Partii Ludowej i Ciudadanos, której większość Hiszpanów się spodziewało. Tymczasem inne potencjalne sojusze – takie jak wielka koalicja Partii Ludowej i socjalistów, albo lewicowy rząd socjalistów i Podemos – okazują się trudne lub wręcz niemożliwe w realizacji. W pierwszym przypadku, z uwagi na historyczne podziały między prawicą i lewicą, sięgające jeszcze wojny domowej z lat trzydziestych. W przypadku drugim, ze względu na to, że PSOE i Podemos walczą między sobą o „rząd dusz” wśród lewicowych wyborców. Ewentualne nowe wybory niosą ze sobą ryzyko kolejnego impasu.
Nieszczęśliwie składa się, że polityczne znaki zapytania dotyczące Hiszpanii mnożą się akurat wtedy, gdy sytuacja geopolityczna wokół UE jest wyjątkowo niestabilna, a losy polityk europejskich coraz bardziej chwiejne. Dodatkowo niepokojące jest to, że hiszpańska gospodarka – choć należy obecnie do najszybciej rosnących gospodarek w strefie euro – jeszcze nie wyszła w pełni na prostą po kryzysie.
Jednak to jeszcze nie oznacza, że aktualne problemy z wyłonieniem nowego rządu stanowią świadectwo załamywania się stabilności politycznej Hiszpanii albo grożą kolejnym kryzysem w Europie. W tej chwili szklanka jest nie tylko do połowy pusta, ale też do połowy pełna. Z jednej strony, istnieje wzmożona niepewność polityczna, która stawać się będzie coraz bardziej niepokojąca, im dłużej będzie trwać. Z drugiej strony, wyczuwa się w Hiszpanii krzepiące i wyraźne ożywienie polityczne. Obywatele przechodzą przyspieszony, wcześniej zaniedbany kurs demokracji, a ostatnie przetasowania na scenie politycznej są jednym z symptomów tego zjawiska. Być może są też niezbędnym warunkiem rozstrzygnięcia niezałatwionych kwestii z krajowej agendy politycznej.
Teoretycznie, może skończyć się na „słomianym zapale” i przedwczesnym rozczarowaniu. Przestrzegał przed tym Hirschman, a w odniesieniu do aktualnej sytuacji w Hiszpanii podobne ryzyko dostrzega Daniel Innerarity6, wskazując na nadmiernie rozbudzone oczekiwania wobec nowych sił na scenie politycznej (zwłaszcza Podemos). Wiele jednak wskazuje na to, że „mleko już się rozlało”: utrzymują się silne nastroje niepodległościowe w Katalonii, afery korupcyjne skutecznie podkopały duopol Partii Ludowej i socjalistów, a bezrobocie jest na tyle wysokie, że samo powstawanie nowych miejsc pracy w rytm wzrostu PKB raczej nie wystarczy do uspokojenia sytuacji społecznej. Dlatego „coś” w polityce hiszpańskiej będzie musiało się wydarzyć, a w związku z tym można spodziewać się, że polityczne ożywienie obywateli raczej nabierze na sile, niżby miało osłabnąć.
Niebezpieczeństwo polega nie tyle na odwrocie od polityki, ile na tym, że sytuacja wymknie się spod kontroli. Tak by się stało, gdyby władze w Barcelonie podjęły jednostronne decyzje, na które – wskutek przeciągających się negocjacji w sprawie wyłonienia nowego rządu – nie byłby w stanie adekwatnie odpowiedzieć Madryt. Tak by się stało również, gdyby przeświadczenie zagranicznych inwestorów o trwającym w Hiszpanii kryzysie politycznym na nowo postawiło gospodarkę tego kraju w stan podwyższonego zagrożenia. Niemniej świadomi tych zagrożeń są nie liderzy wszystkich partii, lecz także król, dlatego zamiast przewlekłego kryzysu w budowie rządu należy raczej spodziewać się powstania „kompromisowej” koalicji (w wariancie PP+PSOE lub PP+Ciudadanos przy cichym przyzwoleniu socjalistów). Aby jednak uczestnicy takiej koalicji mogli zachować twarz wobec swoich wyborców, elementem transakcji najpewniej musiałoby być porozumienie przewidujące renegocjację podstawowych elementów modelu politycznego, społecznego i gospodarczego. Innymi słowy, cokolwiek by się nie wydarzyło, hiszpański „moment polityczny” raczej prędko nie minie.
Post scriptum
Nieuchronnie nasuwa się refleksja na temat polsko-hiszpańskich podobieństw. Także wśród „naszych” obywateli można dostrzec huśtawkę politycznego zaangażowania w okresie ostatniego ćwierćwiecza. Także u nas pojawiają się ostatnio zwiastuny politycznego przebudzenia – i to po wszystkich stronach politycznego spektrum. Wreszcie, także w Polsce można potraktować je jako sygnał do dokończenia lub aktualizacji niektórych elementów demokratycznego kontraktu. Dyskusji domaga się zwłaszcza kwestia docelowego modelu polskiej modernizacji oraz formy powiązania ze sobą modernizacji z nowoczesnością. Zestawienie Polski z Hiszpanią ma szansę ukazać szerszy, bardziej uniwersalny wymiar wyzwań, z którymi zmagamy się nad Wisłą. Tym cenniejsza to lekcja, że w sekwencji wydarzeń Hiszpania zdaje się wyprzedzać Polskę o kilka lat.