– Wbrew nazwie własnej partii, Partido Popular, jej lider Mariano Rajoy nie jest w swoim kraju politykiem „popularnym”. Mimo to prawdopodobnie to on ponownie zostanie premierem Hiszpanii – komentarz Pawła Zerki dla Kultury Liberalnej.
Nie ma przesady w twierdzeniu, że na wynik hiszpańskich wyborów silny wpływ mogło wywrzeć brytyjskie referendum, zorganizowane ledwie 4 dni wcześniej. Hiszpanie mieli prawo przestraszyć się zarówno ekonomicznych, jak i politycznych konsekwencji wyjścia Wielkiej Brytanii z UE lub – szerzej – pogłębienia się tendencji dezintegracyjnych w Europie.
W dzień po referendum na Wyspach notowania madryckiej giełdy spadły o 12 proc., najwięcej w całej Europie. Poza tym Brexit mógł zostać uznany przez Hiszpanów jako realne zagrożenie dla trwałości ich państwa. Jeżeli Szkocja lub Irlandia Północna miałyby ogłosić niepodległość i rozpocząć negocjacje akcesyjne z Brukselą, wówczas stworzyłoby to polityczny precedens dla Katalonii – dodając wiatru w żagle tym, którzy dążą do jej oderwania od Hiszpanii.
W tym kontekście atutem Rajoya stało się jego doświadczenie, a nawet wiek. Na tle pozostałych liderów okazał się politykiem przewidywalnym, odpowiedzialnym i skutecznym. Zwłaszcza w zestawieniu z charyzmatycznym, lecz nieobliczalnym Pablo Iglesiasem, któremu – niezależnie od Brexitu – zaszkodził zarówno mariaż z komunistami, jak i niepewność co do jego polityki gospodarczej i stosunku do procesu niepodległościowego w Katalonii.
Co ciekawe, wynik wyborów w Hiszpanii jest istotny nie tylko z punktu widzenia sytuacji w tym kraju, lecz także ze względu na układ sojuszy politycznych w Europie najbliższych lat. Gdyby premierem Hiszpanii miał zostać Pablo Iglesias, wówczas szumnie przez niego zapowiadany (i znajomo brzmiący) „rząd zmiany” zapewne wzmocniłby nieformalną koalicję lewicowych rządów w UE, w której skład wchodzą już Włochy, Grecja i Portugalia – i której potencjalnym sprzymierzeńcem nieodmiennie pozostaje Francja pod wodzą François Hollande’a. Zwycięstwo Rajoya odsuwa taki scenariusz w czasie.